Koniec lipca na lotnisku Aeroklubu Stalowowolskiego w Turbi. Upalny dzień. To ma być dzień wielkiej próby.
W zasadzie od połowy miesiąca, czyli od chwili, gdy rozpocząłem praktyczne szkolenie szybowcowe za wyciągarką, każdy dzień jest dniem próby. Dniem próby wyznaczanej kolejnymi punktami Programu szkolenia. Łatwy i przyjemny lot zapoznawczy, który z pewnych względów był już kolejnym z serii lotów zapoznawczych. Pierwsze nieudolne manipulowanie sterami i próby utrzymania szybowca na wybranym kursie. Pierwsze lądowania, w których trafienie szybowcem w prostokąt szeroki na trzysta i długi na tysiąc metrów, czyli lotnisko Aeroklubu, wydaje się o niebo trudniejsze niż zaparkowanie samochodu w ciasnym garażu. Pierwszy taki start, w którym Jarek w tylnej kabinie Bociana ogranicza się już tylko do słownego napominania i korygowania błędów, a przynajmniej stara się stworzyć takie wrażenie. Wreszcie dłuższy lot, w którym po wyprowadzeniu Bociana przez Jarka na tysiąc lub więcej metrów, poznaję tajemnice tego szybowca. Przeprowadzam dowód, iż można lecieć wolniej niż 60 kilometrów na godzinę i że wcale nie jest łatwo zmusić, a potem utrzymać Bociana w locie z prędkością 140. Wreszcie próby nerwów, w czasie których odpowiednio poinstruowany wyciągarkowy zdejmuje gaz w różnych fazach startu za wyciągarką, kiedy trzeba błyskawicznie zareagować niedopuszczając, żeby szybowiec stracił prędkość i sterowność, wyczepić linę, ocenić wysokość, a potem doprowadzić Bociana bezpiecznie na ziemię, często lądując w poprzek lotniska. Każda następna próba jawi się jako szczyt niemalże nie do zdobycia, po to, by z perspektywy kolejnych kilku dni okazać się niewielkim pagórkiem. Do tego dnia wykonałem już blisko sześćdziesiąt lotów i wydawało mi się, że pierwszy z nich wykonałem nie 10 dni, ale 10 lat wcześniej.
Poprzedniego wieczoru do znudzenia powtarzałem sobie jak litanię: zachować spokój, ustalić kierunek obrotu, noga przeciwna do kierunku obrotu, drąg od siebie, przestaje się kręcić – wycofać nogę, z czuciem wybierać, nie wyskoczyć z maską nad horyzont… i jeszcze raz: zachować spokój, ustalić kierunek … Ta „litania” to sposób wyprowadzania szybowca z korkociągu, a ta wielka próba, która mnie czeka to praktyczne sprawdzenie umiejętności wykonania czynności wymienionych w „litanii” i to w czasie znacznie krótszym niż potrzebny do jej głośnego powiedzenia.
Tym razem polecimy Puchaczem. Bocian – dziadek – ma już na kadłubie wymalowaną przekreśloną literę „A”, co oznacza, że dla niego czas kręcenia korkociągów (przynajmniej w sposób zamierzony) już się skończył. Dla oszczędności czasu nie będziemy używać windy, tylko skorzystamy ze Zlina 526 F. Za sterami Zlina zasiądzie Piotr – niskiego wzrostu osobnik, o twarzy pokrytej zmierzwionym zarostem. Jakkolwiek Piotr to w jednej osobie dyrektor i szef techniczny, czyli nie lada persona w Aeroklubie, to w tej chwili kojarzy mi się raczej z jakimś korsarzem, który właśnie szykuje swój okręt do boju. Widać jak pieczołowicie ogląda wszystkie żywotne mechanizmy w Zlinie, po czym zajmuje miejsce w kabinie i z kolei sprawdza kolejno położenia poszczególnych przełączników i dźwigni, wskazania przyrządów po to, by wreszcie wydać komendę „od śmigła” i zapuścić silnik Zlina.
Podczas, gdy Piotr grzeje silnik „Efa”, Puchacz zostaje ustawiony na starcie. Dominik, szesnastolatek, który dzisiaj również ma poznać tajniki wyprowadzania szybowca z korkociągu, stoi obok Puchacza ze spadochronem w ręku. Widać, że ma wielką ochotę polecieć jako pierwszy. Nie dziwi mnie to. Od kilkunastu dni obserwuję tego chłopaka, po którym widać, że urodził się żeby latać i doskonale o tym wie. Lata zdecydowanie i elegancko. Jarek przez chwilę przygląda się nam obu. Porównanie wypadło chyba zdecydowanie na korzyść Dominika, gdyż Jarek każe właśnie jemu ubierać spadochron i sadowić się w przedniej kabinie Puchacza. Pomagam podopinać pasy i zamknąć owiewkę, podczas gdy od strony hangarów już podkołowuje Zlin. Sygnał od Jarka – podczepiam linę holowniczą, Zlin zwiększa obroty i po chwili już obie maszyny suną po ziemi, po to by po kilkudziesięciu metrach zawisnąć w powietrzu, a potem, stopniowo nabierając wysokości oddalić się na zachód, gdzieś nad Zbydniów i Zaleszany. Po jakimś czasie Zlin pojawia się sam nad lotniskiem, ląduje i podkołowuje w pobliże kwadratu. Piotr wyłącza silnik, odsuwa owiewkę i nie opuszczając kabiny, po otrzymaniu kubka z kawą, oddaje się kontemplacji nieba.
Próbuję podążyć za jego spojrzeniem i wreszcie dostrzegam wysoko, może na tysiącu metrów Puchacza, który jeszcze przez chwilę pieczołowicie krąży pod dosyć tłustym cumulusem, a potem prostuje lot i … wali się na lewe skrzydło. Wykonuje jedną zwitkę korkociągu, potem drugą, wreszcie przestaje się obracać i osiąga poziomy lot. Leci tak przez moment i po chwili znowu zwala się na skrzydło, tym razem prawe. Przestaję patrzeć. Czuję, że zaschło mi w gardle. Podchodzę do grupki ludzi próbującej znaleźć kawałek cienia pod parasolem i w pobliżu samochodów ustawionych w kwadracie. Chwytam butelkę z wodą i łapczywie piję. Czuję jak pot spływa mi po twarzy, a po chwili również po plecach. Czuję też, że mam bladą gębę i lekko latające ręce. Znajduję gdzieś kawałek cienia, siadam i przymykam oczy. Powtarzam „litanię”: zachować spokój, ustalić kierunek obrotu, noga przeciwna do kierunku obrotu, drąg od siebie …
Po jakimś czasie słyszę szum nadlatującego szybowca. To Jarek pokazuje Dominikowi niskie przejście. Puchacz przelatuje nad naszymi głowami, zawraca w czwartym zakręcie i po niedługiej chwili zatrzymuje się dokładnie przy strzale.
Minutę później zmieniam Dominika w przedniej kabinie Puchacza. Jarek jeszcze poprawia ułożenie mojego spadochronu pod plecami i napomina, żebym dobrze zapiął pasy. Sprawdza je i każe dopiąć mocniej. Rzucam okiem w stronę kwadratu i widzę Dominika, który z butelką wody w ręku zajmuje miejsce właśnie opuszczone przeze mnie. Nie mam czasu się dłużej przyglądać – Piotr już podkołowuje „Efem”. Jego widok znowu wywołuje u mnie skojarzenia z kapitanem korsarskiego statku. Owiewka zostaje zamknięta, lina podczepiona, wzmaga się warkot silnika Zlina i wreszcie ruszamy.
Start Puchaczem na holu wygląda zdecydowanie inaczej niż start Bocianem za wyciągarką. Z jednej strony przyrost prędkości wydaje się niewielki w porównaniu do startu za windą, z drugiej wszakże stosunkowo długo leci się nisko nad ziemią, co może wywoływać (a u mnie wywołuje) określone niepokoje. Powoli jednak ziemia się oddala. Piotr kieruje Zlina w stronę najbliższej chmury, pod którą, jak sądzę, spodziewa się znaleźć noszenie. Ja tymczasem, zdegradowany do roli „turysty”, podziwiam widoczki, próbując nie myśleć o tym (a w każdym razie nie tylko o tym), co mnie czeka, gdy osiągniemy niezbędną wysokość. Średnio to wychodzi. Po pierwsze gdzieś po głowie kołacze się „litania”, a po drugie Piotr zaczyna szukać noszeń, co przybiera postać gwałtownych (jak mi się zdaje) zmian kierunku lotu i przechylenia Zlina, a w konsekwencji również Puchacza. Próbuję jakoś skomentować ten sposób lotu i coś tam gadam do Jarka, ale on jest całkowicie pochłonięty pilotażem i nawet nie zawraca sobie głowy reagowaniem na moje gaworzenie. W pewnej chwili na moment wszystko się uspokoiło – lecimy przez moment po prostej. Nagle widzę jak Zlin zaczyna gwałtownie się wznosić, a po chwili Puchacz dostaje solidnego kopa z dołu i słyszę Jarka, który spokojnie mówi:
- zakładaj Piotruś …
Niepotrzebnie. W tej samej chwili Piotr zdecydowanie kładzie Zlina na lewe skrzydło. W ślad za nim podąża Puchacz. Zaczyna się karuzela. Obie maszyny są przechylone pod, jak dla mnie, fantastycznym kątem. W rzeczywistości pewnie ze czterdzieści pięć stopni, ale przysiągłbym, że jeśli nie dziewięćdziesiąt, to niewiele niej. Przez moment łudzę się, że zrobimy tak ze dwa, trzy kółka i Jarek się wyczepi. Moje nadzieje są jednak płonne. W tym szalonym przechyleniu robimy kolejne koło i jeszcze jedno i jeszcze… Mam wrażenie, że znalazłem się w kabinie myśliwca z czasów wojny, który próbuje zestrzelić swojego przeciwnika, a ten mu się cały czas próbuje wymknąć. Od czasu do czasu widzę jak nasz „korsarz” odwraca głowę i spogląda w naszym kierunku jakby chciał się upewnić, czy już mamy dość, a widząc, że się jakoś trzymamy, pogłębia jeszcze przechylenie swojej maszyny. Jesteśmy już na siedmiuset metrach i Jarek wreszcie postanawia „zestrzelić” Zlina. Słyszę trzask, widzę jak odchodzi lina, widzę jak Piotr przez moment ją obserwuje, kontrolując czy aby na pewno się wyczepiła, a potem … Zlin robi wywrót przez prawe skrzydło i ostro idzie ku ziemi z liną sztywno wyprostowaną, na której końcu trzepocze się koluszko, a my zostajemy w kominie i krążymy dalej…
Nosi całkiem nieźle, więc po paru chwilach osiągamy tysiąc metrów. Jarek odprostowuje i lecimy tak przez moment.
- Marian teraz ci pokażę jak to się robi, a potem sam spróbujesz …
Jarek stopniowo ściąga drążek. Widzę jak dziób Puchacza podnosi się coraz wyżej i wyżej … Na prędkościomierzu strzałka obsuwa się poniżej 60 kilometrów na godzinę. Jarek zdecydowanie wciska lewy pedał i dociąga drążek do oporu. Przez moment widzę tylko niebo, potem horyzont pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i w chwilę później ziemia pod Puchaczem zaczyna leniwie (jak mi się wydaje) obracać się w prawą stronę. Zanim zdążyła mi się wykrystalizować myśl, że to wcale nie jest takie straszne, Jarek „odmówił litanię” … Obrót ustał. Zamiast łagodnie obracającej się ziemi zobaczyłem nagle wprost pod nogami drzewa, która rzuciły mi się na spotkanie. Kabinę wypełnił świst powietrza opływającego Puchacza, który w ekspresowym tempie osiągnął prędkość 130 i jednocześnie zaczął leniwie unosić nos znad lasu i przed oczami pojawił się z powrotem horyzont. Prędkość stopniowo zmalała do przepisowych 90-ciu.
- Jarek, jeśli myślisz, że ja zrobię coś takiego to się mylisz …
- Zrobisz, zrobisz … tylko jeszcze raz ci pokażę …
Wszystko się powtarza. Mam wrażenie, że jest jeszcze gorzej. Teraz już wiem, czego się spodziewać i w momencie, gdy strzałka prędkościomierza wędruje w dół skali, ja coraz mocniej przyklejam się do siedzenia. Puchacz zwala się tym razem na prawe skrzydło, po to by po jednym obrocie skierować łeb prawie pionowo w dół, zatrzymać obrót, a potem powoli zacząć się prostować i wreszcie z oporami przyjąć mniej więcej poziomą pozycję.
- Marian, teraz ty wyprowadzisz. Czekaj na moją komendę …
No, ja bym na miejscu Jarka nie ryzykował … Jestem pewien, że to się nie uda i mam tylko nadzieję, że Jarek będzie czuwał … Puchacz powoli zadziera łeb i po chwili już łagodnie się obracając płyniemy w obrotach do ziemi … Opieram nogi na pedałach i chwytam mocno drążek. „Litania” …: zachować spokój, ustalić kierunek obrotu… Wydaje mi się, że mija cała wieczność, a Jarek wciąż jeszcze nie wydaje komendy. Czekam cały spięty, aż wreszcie:
- Wyprowadzaj!
Oddaję drąga, wciskam prawy pedał, nie czekając na reakcję ciągnę drąga do siebie. W tym momencie czuję jak prawy pedał ucieka mi spod nogi, a drąg wyrywa się do przodu. Mija chwila zanim dociera do mnie głos Jarka:
- Za mało nogi i za późno… Po ustaniu obrotu drążek z czuciem na siebie. Łeb nie może wskoczyć nad horyzont, bo się zwalimy w kolejnego kora … Rozumiesz …?
Mija chwila zanim potwierdzam i po chwili znowu widzę jak ziemia kręci mi się pod nogami. Znowu czekam w napięciu, aż wreszcie dobiega z tyłu oczekiwana komenda. Wciskam nogę do oporu, oddaję drąga. Teraz już rejestruję moment kiedy ustaje obrót Puchacza i zaczynam ściągać drążek na siebie … Jeszcze trochę za mocno, ale tym razem wystarcza kilka słów z tylnej kabiny, trochę oddaję drąga i Puchacz spokojnie dochodzi do 90 …
- No Marian, jeszcze raz …
Tym razem jest już spokojniej, przez co nie należy rozumieć, że przyjemnie. Wcale nie twierdzę, że jestem rozluźniony, ale z większą świadomością reaguję na całą sytuację. Czuję, że Puchacz w miarę spolegliwie wykonuje moje polecenia, ale ciągle jeszcze wydaje mi się czymś nienaturalnym doprowadzanie go do niemalże pionowego pikowania jako antidotum na spokojne i nawet (powiedzmy) przyjemne opadanie w korkociągu ku ziemi…
- Dobra Marian, mamy jeszcze sześćset metrów i możemy coś zrobić ...
Nie mam większych wątpliwości co teraz nastąpi. Przynajmniej co do zasady ... Jarek nie po to trenuje akrobację szybowcową, żeby zmarnować sześćset metrów wysokości wykonując kręgi nadlotniskowe. Po chwili przychodzi odpowiedź. Puchacz nabiera prędkości, a potem ... Przez moment nie jestem w stanie się zorientować co się stało ... Przed chwilą lecieliśmy na południe, teraz na północ, a w międzyczasie Puchacz wykonał jakąś szalona ewolucję przy której przez krótką chwilę wisiałem głową w dół, a przez następną, nieco dłuższą widziałem ziemię pionowo pod nogami ...
- To był wywrót szybki, a teraz zrobimy pętlę ...
W tej samej chwili łeb Puchacza, który ponownie nabrał większej prędkości, unosi się w górę, w górę i jeszcze wyżej. Przed oczami pojawiają się chmury. Odruchowo odchylam głowę do tyłu i dostrzegam horyzont, tyle że do góry nogami. Potem horyzont ucieka pod nogi, a w to miejsce pojawia się zieleń lotniska, Zlin i szybowce ustawione w kwadracie. Wreszcie horyzont wjeżdża na swoje miejsce, ale Jarek nadal utrzymuje sporą prędkość – jeszcze jedna pętla? Przez moment wydaje się, że tak, ale pomimo, że odchylam głowę (już teraz świadomie) jak mogę do tyłu, nie mogę dostrzec horyzontu. Patrzę w bok i po położeniu skrzydeł poznaję, że lecimy pionowo w górę. Jednocześnie spostrzegam, że w kabinie robi się coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie Puchacz zjeżdża po prawym skrzydle w dół. Teraz dla odmiany pionowo pod nami przez chwilę widać jedno z jeziorek otaczających lotnisko.
- To był ranwers, zwany też przewrotem. No a teraz przejmij stery i zbuduj prawidłowy krąg, pamiętając, że mamy czterysta metrów ...
Zajmuje mi chwilę, zanim ustalam gdzie się właściwie znajdujemy. Nieco dłuższą chwilę zajmuje mi jakie takie wczucie się w stery Puchacza. Wreszcie mniej więcej ustalam prędkość i z pewnym trudem wprowadzam Puchacza w kolejne zakręty. Czuję wyraźnie „pomocną dłoń” Jarka na drążku i pedałach. Bez tej pomocy zapewne wylądowalibyśmy w jakimś przypadkowym kącie lotniska, a tak – siadamy niedaleko strzały i zatrzymujemy się w jej pobliżu. Czuję się tak jakby ubyło mi kilkanaście kilo wagi. Z niejakimi problemami rozpinam pasy i gramolę się z kabiny. Nogi mam jak z waty, a ręce lekko mi drżą. Jedyne co mnie pociesza, to widok Dominika, który wciąż siedzi w tym samym miejscu i z ta samą butelką wody w ręku. Jarek coś mówi o drugim locie ...
Ostatnie komentarze
Ania_AROW_Rybnik
Bardzo, bardzo fajny artykuł..
akrobacja to najwspanialsza rzecz którą można robić na ziemi:))
Dosłownie..
Pozdrawiam
Ania (znajoma Jarka R.)
Przesłany przez Gość w wto, 20 lut 2007, 20:56:03