1431152987133 tyt
Żar
1.
Znowu w Trybie. Tym razem bez Ceza, ale za to ze Słoniem. Ekipa jak przed rokiem, z tym że pogoda znacznie lepsza. Po niebie plączą się tłuste cumulusy. Słoneczko zdrowo przygrzewa. Po typowo ułańskiej imprezie trzeba porządnie przewietrzyć łby, więc leziemy do lasu. Snujemy się z godzinę, a może dwie, wybierając co bardziej zacienione miejsca. Wreszcie wychodzimy na Trybę. Do gajówki zostało parę kroków. Pomimo tego, że od dobrych dwudziestu czterech godzin Jarek jest atakowany moimi niekończącymi się pytaniami dotyczącymi latania (znosząc to z godnością i „sprzedając” mnie jako swojego przyszłego ucznia – pilota), nie mogę się oprzeć i pytam:
- Pod którą chmurą teraz najlepiej nosi?
Jarek poświęca na obserwację jakieś trzy sekundy i mówi:
- Pod tą z lewej, tam nad zagajnikiem, ma ciemną podstawę i ładnie się wypiętrza ….
Czekam na dalszy ciąg, tymczasem Jarek się zatrzymuje, przez chwilę patrzy uważnie i z pozorną obojętnością mówi:
- No właśnie …, pod tą chmurą właśnie krąży szybowiec …
- Gdzie? Gdzie?
- Na wprost – pod najciemniejszym fragmentem ... Teraz właśnie odchodzi spod chmury w lewo ...
Wypatruję niespokojnie. Jest nas kilkoro, a ja nie chcę, żeby ktoś był szybszy ode mnie. Wreszcie widzę ... Smukły kształt przesuwa się w kierunku kolejnej chmury.
- Co to za typ? – pytam.
Jarek nie może się powstrzymać od żartu i mówi:
- Nie wiem. Leci co najmniej na tysiącu metrów i z tej odległości trudno rozpoznać ... rysy twarzy. A szybowiec, to Jantar Standard 3. Wyczynowy patyk. Pewnie jest na przelocie z Lublina lub Zamościa do Białegostoku... Albo odwrotnie ...?
Reszta ekipy przez grzeczność chwilę się jeszcze przygląda, a potem dyskretnie oddala się w stronę gajówki. My z Jarkiem natomiast idziemy kawałek dalej i skręcamy na drogę ciągnącą się między postpegeerowskimi polami, skąd roztacza się nieograniczony widok we wszystkich kierunkach. Tam się zatrzymujemy i stoimy z zadartymi głowami, śledząc kolejne ruchy Jantara. Ten tymczasem osiągnął kolejną chmurę i zaczął krążyć. Wykonuje jednakże może ze trzy koła i odbija na wschód. Jarkowi coś przestaje pasować:
- Nie rozumiem co gość robi... Leci na wschód, chociaż i na północ i na południe ma mnóstwo cumulusów ...
- Może gdzieś tam jest jakieś lotnisko? – pytam.
- Chyba na Białorusi... Przecież do granicy jest stąd w linii prostej tylko 20 kilometrów.
Milczymy przez chwilę, a Jantar leci dalej po prostej, na wschód, jakby chciał potwierdzić przypuszczenia Jarka, co do swoich turystycznych planów. W pewnym momencie jednak robi głęboki skręt w prawo, jedno kółeczko, a potem prostuje i leci wprost na nas.
- No, Marian. Właśnie miałeś okazję zobaczyć jak się na przelocie zalicza pezeta ...
- Pezeta ...?
- Punkt zwrotny. To takie miejsce, na przykład kościół, skrzyżowanie, most i tym podobne, do którego trzeba dolecieć i udokumentować to zdjęciem. Zdjęcie powinno zostać wykonane z odpowiedniej pozycji, zawierającej się w kącie, którego wierzchołek stanowi właśnie punkt zwrotny.
Jarek objaśnia mi to, rysując jakieś wzorki patykiem na piasku, a ja tymczasem obserwuję zbliżający się szybowiec. Widać już, że przeleci dokładnie nad nami. Jarek przestaje rysować i każe mi nasłuchiwać. Pomimo tego, że Jantar leci z tysiąc metrów wyżej, wyraźnie słychać szum powietrza, ciętego przez długie i wąskie skrzydła. Leci jak po sznurku prosto na zachód.
- Chyba jednak jest z Warszawy. Popatrz, jaki ma szlak cumulusów. Następne 40 albo 50 kilometrów może lecieć w ogóle bez krążenia.
Jarek tęsknym spojrzeniem odprowadza Jantara. Wracamy do gajówki, gdzie jeszcze przez jakiś czas słucham wykładu Jarka na temat powstawania i rozpadania się chmur, miejsc, nad którymi chmury się tworzą lepiej, a nad którymi gorzej, wpływu wiatru na kształt chmury
i rozpoznawania, w którym miejscu pod chmurą powinno nosić.
2.
Szczerze żałowałem, że nie udało mi się w tym roku zapisać na kurs szybowcowy. Powodów było wiele, a wśród nich do ważniejszych należał stan moich finansów. Z różnych względów tak się złożyło, że wiosną tego roku miałem sporo nieplanowanych wydatków i gdy się okazało, że ciągle jeszcze jest szansa na zrobienie szkolenia szybowcowego, to moje kieszenie świeciły pustką. Nic też nie wskazywało na to, że sytuacja ta ulegnie zmianie w najbliższym czasie, więc z wielkim żalem dałem Jarkowi znać, że w tym roku nic z tego nie wyjdzie. Jednocześnie złożyłem solenną obietnicę, że za rok to już na pewno, a w odpowiedzi zostałem przez Jarka wyposażony w komplet książek, które miały mnie wprowadzić w tajniki mechaniki lotu szybowca, nawigacji, meteorologii i mnóstwa innych dziedzin, z których składa się teoretyczny kurs szybowcowy.
Nie to, żebym był w tym całkiem zielony. Od sierpnia poprzedniego roku odwiedziłem chyba wszystkie dostępne w internecie miejsca, w których występowało słowo „szybowiec” w dowolnej liczbie i przypadku. Zebrałem ze trzysta stron różnych wydruków, od opisów większości polskich szybowców, po zdjęcia chmur. Wszystko to czytałem, oglądałem, analizowałem i próbowałem jakoś poskładać do kupy, tak żeby w trakcie szkolenia nie zaczynać od zera. Ciekawym doświadczeniem było również oglądanie szybowców „na żywo”. Otóż od blisko roku firma, w której pracowałem miała swoją siedzibę przy skrzyżowaniu Powązkowskiej i Krasińskiego, może ze dwa kilometry w linii prostej od lotniska Aeroklubu Warszawskiego na Bemowie. Dzięki temu mogłem śledzić starty szybowców na holu (jeżeli oczywiście start wypadał na wschód), szybowce krążące nad Wisłą, a od czasu do czasu kręcącego akrobację Puchacza lub robiącego dolot Jantara, Cobrę albo Pirata.
Odkąd przyszła wiosna i na Bemowie zaczął się większy ruch zacząłem ciosać Jarkowi kołki na głowie, żeby zabrał mnie znowu w powietrze. Jakoś jednak nie było okazji. Jarek szykował się do swoich pierwszych startów w Mistrzostwach Polski w Akrobacji Szybowcowej, więc nawet nie zaglądał do Turbi, tylko w każdej wolnej (a nawet niekoniecznie wolnej) chwili meldował się w Rybniku, gdzie trenował pod okiem najbardziej doświadczonych szybowcowych akrobatów w kraju. Mistrzostwa miały się odbyć w drugiej połowie czerwca, potem jeszcze jakieś plany wakacyjne i może w sierpniu coś by się udało. GDYBY się udało, to osiągnąłbym częstotliwość jeden lot na jeden rok. No trudno, zawsze to lepsze niż nic.
Zanim wyjechałem z Trybu zapewniłem jeszcze Jarka, że wystarczy, aby gwizdnął i pojawię się we wskazanym miejscu i w określonym przez niego terminie. Pozostało tylko czekać…
3.
Na pierwsze gwizdnięcie nie czekałem długo. Ze względów pogodowych Mistrzostwa Polski w Akrobacji Szybowcowej przeciągnęły się o jeden dzień, dzięki czemu w sobotę, 19 czerwca, należało przeprowadzić jeszcze dwie kolejki lotów. Jarek zasugerował, że mógłbym wpaść i przyjrzeć się tej zabawie z bliska, jakkolwiek zastrzegł, że na lot raczej nie powinienem liczyć. Równolegle z szybowcowymi odbywały się również mistrzostwa w akrobacji samolotowej, w powietrzu był już wystarczający tłok, tak że nawet lokalni użytkownicy lotniska w Piastowie koło Radomia byli przez czas trwania mistrzostw uziemieni.
Nie zastanawiałem się wiele, zabrałem kamerę, lornetkę, mojego kumpla Marcina
i pojechaliśmy. Dotarliśmy na miejsce krótko po dziewiątej tylko po to, żeby dowiedzieć się od Jarka, że właśnie skończyła się pierwsza kolejka, teraz mają latać samoloty, a w dodatku pojawił się problem – zbyt niska podstawa chmur. Powinno być nie mniej niż tysiąc trzysta metrów, a było mniej niż tysiąc. Trzeba było czekać.
Dzięki Jarkowi czekanie nam się nie dłużyło. Po pierwsze przedstawił mnie kolegom akrobatom podkreślając, że jestem kandydatem do szkolenia szybowcowego (dla uproszczenia prezentacji Marcin też został takim kandydatem). Potem obejrzeliśmy sobie dokładnie szybowce akrobacyjne: dwa Swifty, Foxa i Solo-Foxa, czyli 100% wyczynowych szybowców akrobacyjnych w Polsce. Następnie przez jakiś czas obserwowaliśmy zespołową akrobację w wykonaniu trzech Zlinów. Wreszcie do Jarka podszedł jeden z jego kolegów
i chwilę pogadali. Okazało się, że przerwa w lotach szybowców umożliwia odbycie lotu widokowego osobistą holówką akrobatów – samolotem Cessna ... Za sterami usiedli pan Irek (ten co przyszedł pogadać z Jarkiem) i pani Małgosia. Czułem się naprawdę zaszczycony. Parę miłych rzeczy o Irku zdążyłem już usłyszeć od Jarka, a Małgosia to przecież aktualna Wicemistrzyni Polski w akrobacji szybowcowej.
Ja poszedłem na pierwszy ogień (Marcin jakoś wyłgał się świeżo otwartym piwem) i wdrapałem się na tylne siedzenie w Cessnie. Z niejakim trudem zapiąłem pasy, Cessna wykołowała na start, uzyskała zgodę na rozbieg i po paru podskokach znaleźliśmy się w powietrzu. Obejrzałem się do tyłu próbując zapamiętać położenie lotniska. Oddalało się bardzo szybko, podczas gdy my skierowaliśmy się w stronę Radomia. Nad Radomiem rozsiadł się olbrzymi cumulonimbus, o czym zameldowano do Piastowa. Po chwili na szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu, a po następnych paru sekundach nic już nie było widać. Znaleźliśmy się w samym środku ulewy. Zacząłem się trochę wiercić. W samolocie zrobiło się chłodno i mroczno. Zaczęły mnie nawiedzać jakieś niespokojne myśli na temat innych statków powietrznych, które na pewno kręcą się gdzieś blisko i zaraz się z nimi spotkamy.
A przecież w pobliżu jest także lotnisko wojskowe. Byłem bliski powiedzenia czegoś niestosownego, ale przyjrzałem się dwójce pilotów i zmieniłem zamiar. Siedzieli spokojnie, od czasu do czasu wymieniając fachowe uwagi. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że do momentu wlecenia w deszcz nie czułem żadnych obaw. Przypomniałem sobie lot Bocianem sprzed roku i stwierdziłem, że jakoś to wszystko spokojniej znoszę. Jeszcze parę minut i przed nami zaczęło się robić jaśniej. Spoza postrzępionych kłaków wyjrzały zabudowania Radomia, a daleko po drugiej stronie miasta zamajaczyła olbrzymia płyta lotniska wojskowego.
- Dobrze, że nie pomyliliśmy drogi – stwierdził Irek – z tamtego lotniska łatwo by nas nie puścili.
Uśmiechnąłem się krzywo i zacząłem rozglądać po okolicy. Chciałem wypatrzeć lotnisko
w Piastowie i pochwalić się tym przed moimi pilotami. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Nad lotnisko nadlecieliśmy z innej strony niż się spodziewałem, a zorientowałem się, że lądujemy dopiero jak Małgosia pochyliła nos Cessny ostro do ziemi wysuwając jednocześnie klapy. Po chwili już toczyliśmy się po ziemi. Z Cessny widać było jak ekipa szybowników właśnie wprowadza ostatni szybowiec do hangaru, pod który również i my podkołowaliśmy. Tutaj deszcz dopiero zaczynał się na dobre. Podziękowałem grzecznie za miły lot
i pokłusowałem do hangaru. Zastanawiałem się, czy dzisiaj w ogóle jeszcze coś polata.
Po południu wszakże rozpogodziło się na tyle, że Małgosia z Irkiem zabrali Marcina na krótki lot, który cudownie się rozmnożył na pięć czy sześć lotów. Chodziło o to, że Irek coś tam poprawiał w sposobie lądowania Małgosi, a żeby nie tracić czasu nie wysadzili Marcina po pierwszym locie, ale wykonali z nim kolejne loty. Marcin w każdym razie robił wrażenie zachwyconego, a co więcej wcale nie był blady lub roztrzęsiony (na co po cichu liczyłem), a zachował jeszcze na tyle przytomności umysłu, że zabrał na loty kamerę (o czym ja oczywiście wcześniej zapomniałem).
Wreszcie koło piętnastej niebo się wyczyściło. Cessna wróciła do swojej podstawowej roli
i zaczęła wyciągać kolejne szybowce na wysokość, na której mogły rozpoczynać swoje harce. Patrzyłem zafascynowany. Co prawda z okien mojej firmy widziałem kilkakrotnie akrobację w wykonaniu Puchacza, ale ograniczała się ona do korkociągu, pętli oraz przewrotu (zwanego także ranwersem). Widziałem również Jarka w Turbi, jak na Jantarze wykręcił wiązankę figur z akrobacji podstawowej. Jednakże, z całym szacunkiem, nie można było tego porównywać. Wszystko tutaj działo się szybciej, bardziej dynamicznie, no i figury były z tych, które sugerują, że pilot już utracił kontrolę nad szybowcem.
Jarek pokrótce objaśnił mi jak się nazywają i na czym polegają poszczególne figury, po czym oddalił się w jakieś spokojne miejsce, żeby jeszcze parę razy „na sucho” przećwiczyć wiązankę. Wreszcie przyszła jego kolej. Zajął miejsce w Foxie i wystartował. Nakręciłem jego start, a potem próbowałem kręcić również wykonywaną wiązankę. Nie jest prosto przy pomocy małej kamery z niewielkim zoomem optycznym nakręcić obiekt wielkości szybowca, znajdujący się w odległości kilometra i który w dodatku robi co może, żeby uciec z kadru. Coś tam jednak się udało nagrać, w tym także bezbłędne lądowanie. Jarek był zadowolony. Zaklepał sobie kopię filmu i umówiliśmy się na kontakt, jak tylko będzie coś wiedział „na pewno” o swoich dalszych planach. Pożegnałem się z całą ekipą, zapakowałem sprzęt i Marcina do samochodu i wyruszyliśmy do Warszawy. Właśnie sobie przypomniałem, że tego dnia moja teściowa obchodzi urodziny ...
4.
Na drugie gwizdnięcie przyszło mi czekać ponad dwa miesiące, w trakcie których gapiłem się w niebo przy każdej okazji, usiłowałem opanować technikę pilotażu na podstawie lektury odpowiednich podręczników i z nadzieją rzucałem się do telefonu licząc na to, że właśnie dzwoni Jarek. Wreszcie zadzwonił:
- Cześć Marian. Masz jakieś plany na weekend 28-29 sierpnia?
- Nie mam żadnych, a nawet jakbym miał, to właśnie by się zmieniły.
- No to fajnie. Robimy na Żarze zawody w akrobacji szybowcowej i może uda się coś zorganizować...
- Super! Wystarczy jak przyjadę w sobotę rano, czy lepiej w piątek wieczorem?
- Sobota wystarczy.
- Ok. Dzięki i do zobaczenia...
No to do roboty! Gdzie dokładnie jest Żar? Jak tam najprościej dojechać? Ile to kilometrów
z Warszawy? Co ze Słoniem? Co z psem? Spokojnie. Po kolei.
To, że lotnisko Żar mieści się w Międzybrodziu Żywieckim to już wiedziałem od jakiegoś czasu. Że jest to w połowie drogi z Bielska Białej do Żywca, nad Jeziorem Międzybrodzkim to też wiedziałem. Wiedziałem również, że Żar to święta góra polskich szybowników. Przypomniałem sobie również, jak swego czasu Jarek opowiadał, że przy sprzyjającej pogodzie w powietrzu jest tłok jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Postanowiłem jednak pogłębić swoją wiedzę, w związku z czym natychmiast zakupiłem trzy różne mapy tego rejonu i próbowałem zapamiętać nazwy okolicznych górek i pobliskich miejscowości. Szybko obliczyłem odległość z Warszawy i wyszło mi, że trzeba będzie wyjechać o piątej rano, żeby dojechać na dziewiątą. Słoń z niewielkim oporami zgodził się jechać, natomiast dla Alfa (naszego psa) znalazłem opiekuna w osobie Marcina. Zgodził się posiedzieć z Alfem i zapewnić mu załatwienie typowych potrzeb.
5.
Gdy zgodnie z planem koło godziny dziewiątej zbliżałem się do Międzybrodzia i właśnie mijałem zaporę na Sole, zobaczyłem szybowiec jakby wyskakujący spod ziemi. Zawisł przez moment w powietrzu, a potem zwalił się na skrzydło, ponownie znikając z pola widzenia. W tym momencie uznałem, że człowiekowi, który wstał o czwartej rano i przejechał czterysta kilometrów mogą się różne rzeczy przywidzieć. Postanowiłem więc zasięgnąć konsultacji syna. Słoń, jak każde dziecko, które chociaż trochę szanuje swojego ojca, na moje pytanie czy widział szybowiec wylatujący spod ziemi, odpowiedział, że chyba tak, ale w zasadzie to nie jest pewien. Gdy jednakże podjechałem bliżej, znowu zobaczyłem ten szybowiec, jak ocierając się o zbocze góry (naprawdę tak to wyglądało), wchodzi w ciasny zakręt i obniża lot znikając gdzieś za licznie tutaj pobudowanymi domami. Pojechałem dalej czujnie się rozglądając i szukając jakichkolwiek oznak wskazujących na obecność lotniska. Ten szybowiec przecież musiał gdzieś wylądować. Gdybym od razu podjechał pod dolną stację kolejki, wystarczyłoby się obejrzeć w dół, żeby zobaczyć lotnisko, hangary i różne przyrządy latające.
Ja tymczasem wlokłem się w żółwim tempie przez Międzybrodzie, kombinując gdzie też mógł wylądować widziany przeze mnie szybowiec. Zacząłem też się rozglądać po niebie, czy gdzieś nie widać czegoś latającego, ale jak na złość nic się nie pojawiło. Byłem tak skoncentrowany na obserwacji nieba, że omal nie przeoczyłem stojącej na poboczu tabliczki z prostym i jednoznacznym napisem „Lotnisko”. Skręciłem zgodnie ze wskazówką i faktycznie – po około stu metrach pojawiły się zabudowania, które wyglądały całkiem „lotniczo”. Stało też tu kilkanaście zaparkowanych samochodów i kilka przyczep do przewozu szybowców. Postanowiłem, że ja też tu się zatrzymam i dalsze poszukiwania będę prowadził na piechotę. Wygrzebaliśmy się ze Słoniem z samochodu, zabraliśmy to co nam się wydawało niezbędne i ruszyliśmy na drugą stronę hangarów, zza których słychać było wzmagający się ryk silnika lotniczego. Jednocześnie zadzwoniłem do Jarka, żeby się upewnić, że jest gdzieś w pobliżu. Jakoś nie uśmiechało mi się tłumaczenie „tutejszym” po co się tu plączę. Jarek odebrał, ale z naszej konwersacji wyszło niewiele, gdyż po drugiej stronie hangaru, słyszany przeze mnie ryk lotniczego silnika był jeszcze mocniejszy. Stanęło na tym, że mam kierować się w stronę źródła hałasu, a tam się jakoś znajdziemy.
Znalezienie kogoś na lotnisku na Żarze jest … najłatwiejszą sprawą pod Słońcem. Głównym punktem orientacyjnym jest stolik kierownika lotów. W odróżnieniu od tzw. „kwadratów” na innych lotniskach, stolik kierownika lotów na Żarze jest konstrukcją stałą, na trwałe połączoną z matką-ziemią i nigdy nie opuszczającą swojego miejsca na styku dróg dojazdowych z dolnego i górnego hangaru. W środku stolika znajduje się otwór służący do zamontowania wysokiej na około trzy metry anteny radiowej, której obecność jest nieomylnym znakiem, że na Żarze odbywają się loty. Tam właśnie spotkałem Jarka, który co prawda mocno zaaferowany trwającymi zawodami (właśnie startował kolejny szybowiec), znalazł jednak chwilę dla mnie i z grubsza opowiedział, co tu się dzieje. Okazało się, że ma jeszcze jeden lot do zrobienia, ale trochę później, a na razie ma informować komisję sędziowską o tym, który szybowiec startuje. Chwilę później się oddalił, a my ze Słoniem, jak to ludzie mało obyci z ruchem na lotnisku, rozsiedliśmy się w najlepsze w miejscu, w którym krzyżowały się chyba wszystkie możliwe drogi i dróżki, a w dodatku dokładnie na linii wzroku kierownika lotów, który dzięki nam został pozbawiony widoczności startujących i lądujących szybowców. Z jakichś powodów obeszło się bez zjebki, jakkolwiek polecenie opuszczenia zajmowanego przez nas miejsca było kategoryczne i wykluczało jakąkolwiek dyskusję. Miny mieliśmy raczej kwaśne.
Na szczęście Jarek nie pozostawił nas całkiem bez opieki. Młody, sympatycznie wyglądajmy osobnik o imieniu Bartek, z którym Jarek szkolił się w lataniu na Zlinie 142, zaopiekował się nami i zaprosił do „zwiedzenia” tejże właśnie maszyny. Z pewnymi obawami wdrapałem się po skrzydle, bacząc aby nie wsadzić nogi w jakieś miękkie miejsce, a potem jakoś usadowiłem się kabinie. W ślad za mną podążył Słoń. Dopilnowałem, żeby usiadł w fotelu obok mnie nie robiąc jakichś szkód, a potem spojrzałem przed siebie i zaniemówiłem… Jakiekolwiek porównania do wystawy u zegarmistrza byłyby nie na miejscu. To co zobaczyłem przypominało raczej wspólne stoisko wystawiennicze fabryki zegarków, zakładów radiowych i fabryki kabli, z gościnnym udziałem dużych zakładów wytwórczych gałek i przełączników. Gapiłem się na to wszystko i próbowałem wymyślić jakieś sensowne pytanie, równocześnie usiłując rozpoznać którykolwiek z przyrządów na tablicy. Wreszcie udało mi się wyłowić wysokościomierz i triumfalnie go wskazałem oznajmiając, iż wiem do czego to coś służy. Bartek uprzejmie potwierdził, a potem zasypał mnie pół setką nazw przyrządów, wyjaśniając ich przeznaczenie. Musiałem mieć niewyraźną minę, bo cały swój wykład Bartek zakończył stwierdzeniem, że nie wszystkie przyrządy są jednakowo ważne, a ich poznanie wymaga mnóóóóstwa czasu. Pomachałem jeszcze trochę drążkiem, powciskałem pedały i grzecznie dziękując za opiekę opuściłem kabinę.
6.
Czas na to był już najwyższy. Jarek właśnie szykował się do startu. Zajął już miejsce w kabinie Foxa i czekał na podczepienie szybowca do holującej maszyny. Tu na Żarze rolę holówek pełniły Jaki 12. Górnopłaty skonstruowane w latach pięćdziesiątych, niezawodne i wytrzymałe, ale już nieco zużyte i zbyt słabe do holowania ciężkich szybowców akrobacyjnych. Hol na wysokość tysiąc trzysta metrów zajmował ponad dziesięć minut, co miało swój wpływ na „świeżość” pilota rozpoczynającego wiązankę, a także na stan jego kieszeni (nie ma nic za darmo).
Po Jarku widać było duże skupienie. Wiązanka, którą miał wykonać nie należała do łatwych, a i otoczenie, w którym należało ją wykonać mogło wywołać co najmniej lekki niepokój.
Otóż w czasie szybowcowych zawodów akrobacyjnych wyznacza się tzw. „strefę”, która ma kształt sześcianu. Bok takiego sześcianu ma długość jednego kilometra. W takim to „pudełku” musi się poruszać szybowiec, a figury wykonane poza strefą nie są zaliczone.
Z oczywistych względów strefa nie może „stać” na ziemi, ale musi być „zawieszona” na takiej wysokości, aby kończąc wiązankę szybowiec miał do ziemi co najmniej trzysta metrów. Z tego właśnie powodu musi on zostać wyholowany na wysokość co najmniej tysiąc trzysta metrów i tam zaczyna swoje tańce po niebie.
Jeżeli ktoś sądzi, że strefa, w której mają wykonywać wiązankę szybowce akrobacyjne, to pojęcie czysto umowne, względnie abstrakcyjne, z pewnością zmieni zdanie, gdy zobaczy taką wiązankę wykręconą na Żarze. Lotnisko jest praktycznie otoczone przez góry, sięgające czterystu – pięciuset metrów nad poziom lotniska. Od strony północnej wznosi się góra Żar, ze wschodu na południe ciągnie się pasmo Jaworzynki, a po drugiej stronie Soły, z południa na północny zachód biegnie pas wzniesień, wśród których do najwyższych należą Tresna, Solisko, Rogacz i Magurka. Jedynie w kierunku północnym, z lekkim odchyleniem ku zachodowi, rozciąga się Jezioro Międzybrodzkie, szerokie na pięćset – osiemset metrów. Mając na względzie, że od wierzchołka Żaru do wierzchołków Jaworzynki i Rogacza odległość wynosi w linii prostej około trzech kilometrów (i oczywiście maleje wraz ze spadkiem wysokości), „strefa” staje się czymś niepokojąco realnym i ciasnym.
Jarek wystartował. Połączone liną Jak i Fox zatoczyły koło nad lotniskiem, a potem zniknęły gdzieś za Jaworzyną. Po dłuższej chwili pojawiły się znowu, tym razem już dosyć wysoko
i skierowały nad lotnisko. W pewnym momencie zobaczyłem jak się rozdzieliły – Jak poszedł ostro do ziemi, a Fox odbił trochę w bok, wykonał małego esa w jedną stronę, potem w drugą – jakby szukając sobie dobrego miejsca. Uruchomiłem kamerę, a w tym samym momencie Fox zwalił się w korkociąg. Kolejnych figur już nie zapamiętałem. Starałem się jedynie nie zgubić małego punktu na niebie, który po kolejnych ewolucjach stawał się coraz większy i większy. Wreszcie Fox zamachał skrzydłami, co oznaczało zakończenie wiązanki, a po chwili już, z Magurką w tle, Fox podchodził do lądowania i wkrótce był na ziemi. Przez moment widziałem jeszcze Jarka w otoczeniu kolegów akrobatów, a potem gdzieś mi zniknął.
Zajęliśmy się ze Słoniem przywiezionymi kanapkami, a życie na lotnisku toczyło się swoim rytmem. Co jakiś czas startowały kolejne szybowce akrobacyjne, w powietrze wyholowany został Bocian, a później Puchacz. W międzyczasie przyleciał jakiś jednosilnikowy samolot. Potem pojawił się mały śmigłowiec, który wykonał kilka niskich przelotów nad lotniskiem. Z radia kierownika lotów wciąż dobiegały rozmowy pilotów znajdujących się w powietrzu, a od czasu do czasu jakiś przelatujący w pobliżu samolot pytał o warunki na lotnisku lub możliwość przelotu w pobliżu. Wreszcie na start wykołował Zlin 142, którym Bartek wraz ze swoim instruktorem odlecieli na trasę.
Słoń w tym czasie głównie kursował do pobliskiej kawiarni, kupując kolejne lody, napoje, słodycze. Robiło się coraz goręcej. Pogoda robiła wszystko, żeby nazwa „Żar” pasowała do tego miejsca. Próbowałem znaleźć jakieś spokojne i zacienione miejsce i uciąć sobie drzemkę. Zastanawiałem się gdzie jest Jarek i czy uda się polecieć…
7.
Tego dnia już się nie udało.
Jarek pojawił się wczesnym popołudniem z Kasią i Przemkiem (synem), których przywiózł z dworca w Bielsku Białej. W szczerych męskich słowach wyjaśnił, iż żona ma swoje prawa
i gdy tylko zwolni się jakiś dwumiejscowy szybowiec to właśnie Kasia będzie pierwsza na liście. Przyjąłem to ze zrozumieniem, a po jakimś czasie tęsknym wzrokiem odprowadzałem startującego Bociana – trudno, jutro też jest dzień. Po mniej więcej godzinie Jarek z Kasią wylądowali, a niedługo później Słońce zaczęło się już chować za Magurką.
Wieczorem, który spędziłem przy piwku, układając wcześniej Słonia do snu w hotelu – internacie Górskiej Szkoły Szybowcowej, Jarek zapewnił mnie, że jutro na pewno polecimy.
- Weźmiemy Puchacza – zobaczysz, będzie fajnie…
Poczułem lekki niepokój.
- Puchacza …?
Coś mi się tam przypominało z Turbi… Jarek wtedy mówił, że gdyby Puchacz był „na chodzie” to mażnaby trochę powywijać… Jarek najwyraźniej wyczuł moje obawy:
- Spokojnie Marian, polecimy na termikę. Nie będziemy fikać koziołków.
W zasadzie mnie uspokoił… W zasadzie. Wolałbym Bociana niż Puchacza. Zdecydowanie nie odczuwałem potrzeby oglądania świata do góry nogami. Przypomniałem sobie jakie wrażenie zrobiły na mnie mało dynamiczne ewolucje Bociana sprzed roku. Zasypiając wcale nie byłem pewien, czy poranek powitam radośnie.
8.
Dzień wstał słoneczny. Na niebie ani jednej chmurki. Nad jeziorem plątały się resztki porannych mgiełek, a bliżej, nad lotniskiem kręciło się małe stadko niedużych ptaszków. Jeszcze bliżej, tuż za oknem, z którego podziwiałem ten sielski obrazek, fruwały motyle
i brzęczały trzmiele. Powinienem się cieszyć, ale jakoś średnio mi to wychodziło. Po pierwsze wczorajsze piwko pozostawiło mi lekki ucisk w głowie, a po drugie wcale nie byłem pewien, czy nadal tak bardzo zależy mi na tym, co mnie przywiodło na Żar. Spędziłem dzień na lotnisku, pooglądałem i podotykałem szybowce i ... jakby już się nasyciłem. Zapał do latania, który towarzyszył mi wczoraj lekko osłabł. Z drugiej strony – klamka zapadła. Zawracałem Jarkowi głowę tym lataniem, Jarek się zgodził, przyjechałem – no po prostu nie wypadało się wycofać. Czułem wszakże, że dzień ten będzie dla mnie ciężki i stąd może bardziej kojarzył mi się z pewnym rytmicznym i powolnym utworem Chopina, niż z „Porankiem” Griega.
Na początek zbiegłem na lotnisko, ale chwilowo niewiele się tu działo. Mała ekipa montowała Puchacza, który wczoraj zakończył swój lot w okolicach Żywca i został w nocy zwieziony
z pola. Kilku pilotów wyciągnęło z górnego hangaru szybowce i zaczęło je przygotowywać do lotu. Jednakże stolik kierownika lotów nie był jeszcze obsadzony, a Jaki co prawda stały już przed dolnym hangarem, ale nie widać było, żeby ktoś przymierzał się do ich zatankowania, nie mówiąc już o grzaniu silników.
W tej sytuacji zapakowaliśmy się ze Słoniem do kolejki i wjechaliśmy na Żar (jakoś nie znalazłem w sobie sił, żeby wdrapać się tam na własnych nogach).
Na szczycie, oprócz górnej stacji kolejki, znajdowały się pozostałości po zabudowaniach lądowiska. Dawniej również na samej górze znajdowało się lotnisko i hangary. Co lepsi piloci lądowali na szczycie, natomiast wszyscy bez wyjątku ze szczytu startowali, z wykorzystaniem lin gumowych, po czym, po lądowaniu na dolnym lotnisku należało szybowce wtaszczyć na górę. Do pomocy służyła specjalnie zbudowana kolejka, której trasa posłużyła później do zbudowania obecnie funkcjonującej kolejki linowo-torowej. Niestety (z punktu widzenia szybowników), ukształtowanie góry Żar zwróciło uwagę speców od elektrowni szczytowo-pompowych, w efekcie czego w latach 70-tych zbudowano na szczycie góry olbrzymi zbiornik wodny, który skutecznie uniemożliwił dalsze funkcjonowanie górnego lądowiska. Odtąd już tylko sporadycznie, dla przypomnienia starych dobrych czasów różni zapaleńcy organizowali pojedyncze starty ze szczytu. Próbowałem sobie wyobrazić taki start, a to przypomniało mi o celu wizyty na Żarze. Na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze cumulusy. Należało wrócić na dół.
9.
Na dole w międzyczasie wiele się zmieniło. Wszystkie szybowce zostały już wyprowadzone
z hangaru, montaż Puchacza również się zakończył, w jednym z Jaków trwało grzanie silnika, a w drugim kończyło się dolewanie paliwa. Wokół stolika kierownika lotów kłębił się mały tłumek pilotów próbujących załatwić sobie jak najlepsze miejsce w kolejce do startu. Kiedy przyszedłem, Marek (kierownik lotów) właśnie oznajmiał, iż z uwagi na niezbyt duży zapas paliwa hole będą maksimum na „60” (znaczy się na sześćset metrów), jak się komuś nie uda załapać na termikę to spada na koniec kolejki, a do startów należy się tak przygotowywać, żeby samoloty holujące nie spędzały na ziemi więcej czasu niż to jest absolutnie niezbędne.
Już po chwili pierwsze szybowce były w powietrzu. Pomimo, że starty odbywały się dosyć sprawnie, zdawało się, że kolejka oczekujących wcale się nie zmniejsza. A na szarym końcu tej kolejki stał nasz Puchacz, ten sam, którego montaż rano obserwowałem.
Zacząłem żałować, że zamiast pilnie się przyglądać montażowi, wjechałem na górę. Nie to, że miałbym się czegoś nauczyć, ale czułem, że gdybym widział, jak poszczególne części Puchacza są ze sobą montowane, to moje obawy przed lotem byłyby może mniejsze. A może wcale nie? Znowu ogarnęły mnie wątpliwości, czy aby na pewno chcę polecieć. W dodatku Słoń zrobił się jakiś nerwowy i zaczął jojczyć. Chyba widać było po mnie, że mam cykora, więc i on się przejął. Czułem, że się pocę i mam coraz bardziej miękkie nogi. Do licha! Jeszcze trochę i pęknę. Znalazłem kawałek cienia pod hangarem i położyłem się na trawie. Chyba się zdrzemnąłem. Po jakimś czasie ocknąłem się z poczuciem, że dzieje się coś dziwnego. Usiadłem i rozejrzałem się w około, usiłując zrozumieć o co chodzi. Po chwili zrozumiałem – było cicho. Dotychczas stale było słychać warkot silników Jaków, bądź to na ziemi, bądź w powietrzu. Teraz oba stały pod hangarem z wyłączonymi silnikami, a przy stoliku kierownika lotów panował raczej pogrzebowy nastrój. Podszedłem bliżej. Okazało się, że nie ma już paliwa i nie bardzo jest skąd je pozyskać. Ci, którym nie udało się jeszcze polecieć drapali się po głowach i z lekką (powiedzmy) zawiścią spoglądali w niebo, obserwując kilka szybowców kręcących się pod cumulusami wiszącymi nad lotniskiem. No i cześć – pomyślałem – zdaje się, że będę już mógł wyluzować. Posiedzę jeszcze trochę, poobserwuję, będzie pięknie, spokojnie, bezstresowo...
- A Zlin?
To był Jarek. Przez chwilę reszta obecnych wpatrywała się w niego tak jakby nic nie rozumieli, ale po chwili wszystkim rozweseliły się twarze. Okazało się, że w Zlinie 142 jest jeszcze kilkadziesiąt litrów paliwa, co powinno wystarczyć na wyholowanie pozostałych na ziemi szybowców. A jednak... Przez następne pół godziny obserwowałem żmudny proces zlewania paliwa ze Zlina i tankowania wiaderkami do jednego z Jaków. Wreszcie silnik Jaka został uruchomiony, a przede mną pojawił się Jarek:
- Lecimy.
10.
Przy wzmagającym się warkocie silnika Jaka przemierzamy dolny hangar i po chwili Jarek wyjmuje i sprawdza spadochrony, a ja oddaję się czynności, której niezbędność i nieuchronność została potwierdzona rok wcześniej w Turbi. Potem jeszcze zasilacz do radia i jesteśmy z powrotem przy Puchaczu. Umieszczamy przyniesione dobra na swoich miejscach, Jarek sprawdza działanie radia i jeszcze raz robi przegląd czułych miejsc w szybowcu. Potem, wraz ze stopniowym skracaniem się kolejki oczekujących, przesuwamy się z Puchaczem coraz bardziej do przodu, aż wreszcie przed nami zostaje już tylko opadająca łagodnie w stronę jeziora pusta powierzchnia pasa startowego. Na jej końcu wyraźnie rysują się różnej wielkości i kształtu domy, a po lewej stronie biała wieża kościoła, na której właśnie odzywają się dzwony.
Jarek pomaga mi się pozapinać w spadochron, a następnie umieścić w kabinie Puchacza. Idzie to wszystko jakoś łatwiej niż przed rokiem, co pozwalam sobie skomentować. Moje samozadowolenie zostaje jednak natychmiast lekko przytłumione przez Jarka, który zwraca moją uwagę na fakt, że używane przez nas dzisiaj spadochrony mają tylko jedną klamrę, a nie trzy, a kabina Puchacza, w przeciwieństwie do Bociana, znajduje się nisko nad ziemią i nie trzeba się do niej wspinać. Jakby nie było siedzę już w środku, a ktoś pomaga mi zapiąć pasy. Poprawiam okulary i nowy nabytek – kapeluszopodobne nakrycie głowy, zbliżone do tych jakie podejrzałem u innych szybowników. Rozglądam się po kabinie, lokalizując poszczególne urządzenia: drążek (no, tego zasadniczo trudno nie zauważyć), pedały, dźwignię hamulców aerodynamicznych, dźwigienkę trymera. Potem tablica przyrządów – jako się rzekło zdążyłem się już tego naumieć i bez trudu odróżniam prędkościomierz od wysokościomierza oraz wariometr od busoli. Wiercę się jeszcze trochę, próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję, dyskretnie opieram nogi na pedałach, chwytam drążek i próbuję wykonywać jakieś ruchy.
- Śmiało, śmiało – słyszę z tyłu – sprawdź, czy możesz wcisnąć oba pedały do oporu, tylko nie na raz ...
Wciskam najpierw jeden, a następnie drugi pedał, a potem przyciągam i odsuwam drążek, przekładam raz na prawą, raz na lewą stronę. Jakoś idzie ...
- Nie patrz na drążek i pedały, tylko przed siebie ...
Podnoszę głowę i widzę lądującego Jaka, którego koła właśnie dotykają trawy. Narasta warkot jego silnika. Jak podkołowuje do nas, Jarek zamyka kabinę, ktoś już biegnie po linę. Po chwili końcówka liny jest już przy Puchaczu. Jarek daje znak, że można zaczepiać, jednak człowiek, który ma to zrobić woła coś pokazując jakieś miejsce na linie. Jednocześnie milknie silnik Jaka. Co znowu ...?! Okazuje się, że na linie zrobił się węzeł, który trzeba rozplątać albo znaleźć inną linę. Węzeł na linie, zwłaszcza w pobliżu jej końcówki, może wklinować się w przednie kółko Puchacza i uniemożliwić wyczepienie. Jarek wyjaśnia mi to szybko, podczas gdy grupka ludzi, ryzykując połamanie paznokci i zębów rozplątuje oporny węzeł, a lina wreszcie zostaje podczepiona. Jak już warczy silnikiem, ktoś podnosi skrzydło Puchacza i sygnalizuje do kierownika lotów. Po chwili słychać w radiu:
- Naprężaj ... (to kierownik lotów)
- Naprężam ... (to pilot Jaka)
Widzę jak lina się prostuje i lekko unosi nad ziemią ...
- Naprężona ..., startuj ...!
Teraz warkot silnika Jaka przechodzi w ryk. Jak rusza z miejsca, lina jeszcze się trochę rozciąga i wreszcie ruszamy. W kabinie narasta hałas wywołany uderzeniami koła
o nierówności terenu. Jeszcze chwila i już wisimy w powietrzu. Jak podskakuje kilka razy, jakby się zastanawiając, czy ma ochotę lecieć, ale wreszcie i on odrywa koła od ziemi i zaczyna wyraźnie nabierać wysokości. Mam wrażenie, że wisimy pod nim. Pod nami przesuwają się domki, a po chwili jesteśmy nad jeziorem. Jak zdecydowanie zakręca w prawo, a my za nim – chciałoby się powiedzieć „jak po sznurku”. Wykonujemy trzy czwarte koła i przelatujemy w poprzek lotniska, kierując się w stronę Jaworzynki.
Na razie jest nienajgorzej. Lina wcale nie wykazuje tendencji do zmniejszania swojej długości, a mnie się udaje nawet oderwać wzrok od holówki i spojrzeć w dół, próbując wypatrzyć Słonia na płycie przed hangarem. Potem oglądam się w prawo do tyłu i przez moment obserwuję kolejkę mozolnie wspinającą się po swoich torach blisko szczytu Żaru. Jesteśmy jeszcze wyraźnie poniżej. Mam właśnie zamiar pokontemplować widoki z lewej strony Szybowca, gdy słyszę głos Jarka:
- Marian, zrób coś z tym swoim kapeluszem, bo mi zasłania holówkę.
Sięgam ręką, żeby zdjąć nakrycie głowy, ale w tym momencie wpadamy w dziurę powietrzną
i moja ręka zamiast z kapelusikiem wchodzi w kontakt z owiewką kabiny. Sięgam szybko drugą ręką i zrywam nakrycie z głowy, po tylko by usłyszeć:
- Zostaw to na głowie, tylko jakoś zmień tego kształt, tak żebym widział przyrządy i Jaka ...
Coś tam składam, coś podwijam i wreszcie wciskam „to” na głowę, a właściwie na oczy, gdyż w tej chwili dla odmiany dostajemy „kopa” z dołu, w związku z czym moje ręce robią się nagle cięższe, przenosząc część tej niespodziewanie uzyskanej energii na moją głowę.
W czasie tych zabaw robimy pełne koło nad lotniskiem. Jarek nie jest do końca zadowolony z dotychczasowego lotu. Nie dość, że dzięki mojemu nakryciu głowy musi lecieć „Brayl’em”, to jeszcze słyszę jak mruczy pod nosem:
- Jasne, najlepiej krążyć w duszeniach ...
- Co on tak ciężko chodzi w prawo ...?
- No może jednak w stronę Magurki ...?
Wreszcie życzenia Jarka zostają wysłuchane. Jak wychodzi z zakrętu, leci prosto nad Międzybrodziem, przelatuje nad jeziorem i wlatuje nad lasy pokrywające stoki Magurki. Mamy chyba z pięćset metrów, myślę i w tym momencie słyszę znajomy trzask. Przez moment widzę oddalającą się linę z Jakiem na jej drugim końcu, a po chwili Puchacz kładzie się w głęboki prawy zakręt.
11.
W dzieciństwie, w odróżnieniu od moich rówieśników nie byłem miłośnikiem karuzeli, a od czasu, gdy jako trzynastoletni harcerz postanowiłem zaimponować koleżance z dziewczęcego zastępu i zaliczyłem cztery jazdy pod rząd na karuzeli łańcuchowej w wesołym miasteczku, już sam widok tych urządzeń wywoływał we mnie nieciekawe skojarzenia. Teraz, kilkaset metrów nad ziemią, wspomnienia z dzieciństwa wróciły, ale w jakże zmienionej scenerii. Pogoda wspaniała. Powietrze przejrzyste – widoczność pewnie ze trzydzieści kilometrów. Krążymy w miejscu, z którego widok jest naprawdę imponujący. Kolejno przed oczami przesuwają się: Żywiec, Skrzyczne, Magurka, Kęty, Żar, Jaworzynka, Żywiec, Skrzyczne, Magurka, Kęty ... I jeszcze raz i jeszcze ... Co dwadzieścia parę sekund pojawiają się te same obrazki, tyle tylko, że widać je pod coraz większym kątem. Jednocześnie las pod prawym skrzydłem Puchacza coraz bardziej się oddala, ale za to wzmaga się wrażenie, że nasz szybowiec nie lata po okręgu, lecz kręci się w miejscu. Zupełnie tak jakby prawe skrzydło było zamocowane w jednym punkcie, a kabina, w której siedzimy krążyła wokół tego punktu. I to przechylona względem ziemi pod kątem 40 czy 50 stopni. Po prostu karuzela, tyle tylko, że wznosząca się coraz wyżej i wyżej i której operator, czyli w danej sytuacji Jarek, nie planuje w ogóle zatrzymać.
Z niejakim wysiłkiem odrywam wzrok od krajobrazu i spoglądam na przyrządy. Moją uwagę przykuwa prędkościomierz. W pewnym miejscu na skali ma przyklejony mały czerwony trójkącik. Mam wrażenie, że już to gdzieś widziałem. Trójkącik na liczbie dziewięćdziesiąt… Co to było …? Dlaczego akurat w tym miejscu …? Wreszcie przychodzi olśnienie! To jakaś ważna prędkość w locie szybowca. Przez głowę „przelatują” mi różne prędkości: prędkość optymalna, prędkość ekonomiczna, prędkość nieprzekraczalna i wreszcie, na końcu, prędkość minimalna. Prędkość minimalna, czyli prędkość, poniżej której szybowiec nie może lecieć. A wskazówka prędkościomierza znajduje się zdecydowanie poniżej czerwonego trójkącika!!! Na moment ogarnęła mnie lekka panika. W tym momencie zwróciłem uwagę, że drążek przede mną i pedały pod moimi nogami prawie w ogóle się nie poruszają! Co robi Jarek?! Czy widzi przyrządy? Czy widzi z jaką prędkością lecimy?! Kręcimy się w kółko, ziemia coraz dalej. Kurde, niech coś powie, czy co? Ja sam boję się odezwać i tylko w duchu modlę się żeby już przestać krążyć i zacząć robić coś innego. Moje życzenia zostały wysłuchane, ale jakby nie do końca. Puchacz na moment się prostuje, kilka sekund leci po prostej, a potem ponownie kładzie się na prawe skrzydło i podejmuje swoje monotonne – powiedzmy –krążenie.
Trochę mi ulżyło. Po pierwsze Jarek wykazał, że jest gdzieś tam za mną w kabinie i to on decyduje o locie szybowca. A po drugie wreszcie przypomniałem sobie, że ten czerwony trójkącik jest przyklejany na prędkościomierzu na liczbie oznaczającej prędkość podejścia do lądowania, nieco większą od prędkości optymalnej, czyli prędkości …., no powiedzmy takiej, z jaką najlepiej jest latać. Zdobywam się na odwagę i pytam Jarka:
- Dlaczego lecimy poniżej prędkości optymalnej?
- Lecimy z prędkością ekonomiczną, to znaczy taką, przy której szybowiec ma najmniejsze opadanie. Krążąc w kominie i chcąc najlepiej wykorzystać noszenia należy latać właśnie z prędkością ekonomiczną. A gdy komin jest bardzo wąski, to nawet wolniej, bo przy zbyt dużej prędkości trudno się w nim zmieścić… Mówiłeś, że coś czytałeś na ten temat …?
- Eee…, no tak, ale …. Jakoś nie mogę pozbierać myśli i w ogóle….
Jarek jakby się z lekka zaniepokoił. Pewnie także przypomniał sobie moją bladą i niespokojną gębę przed lotem.
- Dobrze się czujesz…? Nie zbiera ci się na wymioty?
Kręcę głową i mówię, że nie. Faktycznie, teraz do mnie dotarło, że mój żołądek jakoś specjalnie nie reaguje na wirujący dokoła świat. W tym punkcie wrażenia są zdecydowanie korzystniejsze niż na karuzeli. Chyba jednak nie przekonałem Jarka, albo też sam uznał, że wystarczy krążenia. Ziemia pod nami przybiera zwykłe, poziome położenie i słyszę:
- Teraz zrobimy przeskok – spróbujemy znaleźć jakiś nowy komin.
Prędkość Puchacza wzrasta. Widzę jak wskazówka prędkościomierza wędruje po kolejnych liczbach: sto, sto dziesięć, sto dwadzieścia. Narasta szum w kabinie. Sto trzydzieści, sto czterdzieści … Jeśli chodzi o wrażenia słuchowe to są dokładnie takie same jak w pędzącym samochodzie, w którym się delikatnie uchyliło okno. Tyle tylko, że samochód porusza się po ziemi i wyraźnie można ocenić prędkość, a tutaj, kilometr nad ziemią, wydaje się, że prawie stoimy w miejscu i świst powietrza jakoś nie pasuje do obrazka. Lecimy tak może z kilka minut. W dole po prawej Jezioro Międzybrodzkie, a za nim Żar, po lewej w dole Magurka, a w górze ... Coś błysnęło w górze po lewej i trochę z przodu. Patrzę uważniej i po chwili rozpoznaję jeden z Piratów, które startowały przed nami.
- Widzę Pirata ...
- Gdzie?
- Po lewej, lekko z przodu, pewnie ze sto metrów wyżej ...
- A tego... W porządku, obserwuję go już od jakiegoś czasu ...
W tym momencie Puchacz unosi dziób wyżej i kładzie się w lewy zakręt. Spoglądam na wariometr i widzę jak wskazówka unosi się lekko do góry i wreszcie zatrzymuje gdzieś pomiędzy dwójką a trójką.
- Kolejny komin?
- Tak. Nabierzemy wysokości i spróbujemy przeskoczyć nad Żarem...
Robimy jedno okrążenie, drugie, trzecie... I jeszcze jedno i jeszcze. Wskazówka wysokościomierza przenosi się na coraz wyższe liczby ... W tym momencie przypomniałem sobie o Piracie, którego widzieliśmy tuż przed wejściem w komin. Zaczynam kręcić głową na wszystkie strony, próbując go odnaleźć.
- Pirat krążył nad nami i właśnie opuścił komin, czyli wyżej już nie ma noszenia. Podkręcimy jeszcze ze sto metrów i też odwijamy ...
Po jakimś czasie Puchacz wychodzi z krążenia i kieruje się w stronę Żaru. Przelatujemy nad Jeziorem Międzybrodzkim. Z prawej daleko w dole lotnisko – widzę hangary i jakiś szybowiec przed nimi. Zbliżamy się nad szczyt. Jesteśmy pewnie ze trzysta metrów wyżej. W dole widzę olbrzymi zbiornik wodny. Dziwnie wygląda jezioro na szczycie góry.
Przenoszę wzrok do przodu i niemalże natychmiast spostrzegam dwa, a po chwili kolejne dwa szybowce krążące pod chmurą. Próbuję pokazać je Jarkowi:
- Podlecimy do nich?
- Nie damy rady, jesteśmy za daleko i za nisko. Są pewnie z pięć kilometrów od nas, a po drodze nie ma żadnych chmur. Nie będziemy ryzykować.
Zakręcamy w lewo. Teraz widać wyraźnie, że straciliśmy sporo wysokości. Jesteśmy niemal na równym poziomie z górną stacją kolejki na Żarze i lecimy wzdłuż północnych stoków góry. Na wprost Jezioro Międzybrodzkie, a za nim Magurka.
- Dobra Marian. Zobaczymy czego się nauczyłeś.... Spróbuj lecieć po prostej.
Czym prędzej opieram nogi na pedałach i chwytam drążek. Przez chwilę Puchacz leci względnie prosto, a potem zaczyna lekko spływać w lewo. Ciągnę drążek w przeciwną stronę, ale nic się nie dzieje i szybowiec nadal ucieka w bok.. Jarek przejmuje stery, poprawia lot i każe mi lecieć dalej. Tym razem spływamy w prawo ...Odchylam drążek w przeciwnym kierunku i znów to samo ... Puchacz ma mnie w nosie. Znowu Jarek poprawia lot i mówi:
- Nie używaj samego drążka. Musisz pamiętać o nogach. No, próbuj dalej...
Teraz, gdy dziób Puchacza próbuje skręcić w lewo, wciskam prawą nogę. Co prawda szybowiec zaczyna się odkręcać w prawo, ale za to jego lewe skrzydło jest coraz niżej ... Znowu Jarek musi interweniować ...
- Nie można używać samej nogi. Musisz koordynować pracę drążkiem i pedałami. Dawaj jeszcze raz ...
Chwytam mocniej drążek. Na wprost coraz bliżej widzę drzewa porastające stoki Magurki. Puchacz przez chwilę trzyma kierunek, ale po chwili widzę, że znowu próbuje odjechać w prawo. Ciągnę drążek w lewo i wciskam lewy pedał. Trochę za słabo. Czuję jak Jarek pogłębia nacisk i Puchacz wraca na kurs. Drzewa przed nami są coraz bliżej. Jarek znowu puszcza stery i przez krótką chwilę udaje mi się lecieć po prostej. Prosto w drzewa – tak mi się wydaje. I znowu dziób odsuwa się w prawo. I te drzewa.... Uznaję, że jesteśmy zbyt blisko. Wciskam mocno lewy pedał i przekładam drążek na lewą stronę ...
- No, właśnie o to chodzi .... – zaczyna wesoło Jarek, ale gdy dociera do niego co mam zamiar zrobić, głos mu się zmienia. – Czy mówiłem coś na temat zakręcania...?
- No... Ta góra była już za blisko...
- O tym ja decyduję.
- Ale...
- Żadnych „ale”. Ja decyduję co robimy. Jeżeli mówię, że lecimy po prostej, to nie ma żadnych własnych pomysłów, rozumiesz?
- Tak, jasne...
Czuję się głupio. Jarek wyprowadza Puchacza na prostą. Lecimy wzdłuż jeziora. Chwytam drążek i opieram nogi na pedałach. Jakoś teraz lepiej mi idzie. Od czasu do czasu tylko czuję jak Jarek lekko poprawia jakieś moje błędy. Nieporozumienie szybko się wyjaśnia...
- Marian, a dlaczego próbujesz mnie poprawiać?
- Słucham?
- Cały czas czuję, że coś kombinujesz ze sterami.
- Myślałem, że to ja mam teraz lecieć...
- A czy mówiłem, że ty lecisz?
- No nie...
- Właśnie przymierzamy się do lądowania i byłoby bezpieczniej dla nas obu, gdybyś zostawił to mnie, ok.?
I znowu wpadka. Co Jarek mówił o lądowaniu? Przecież lotnisko powinno być gdzieś po lewej stronie, a my tymczasem już minęliśmy zaporę ... W tym momencie Puchacz wykonuje zakręt i lecimy z powrotem. Przez moment pomyślałem, że Jarek „zgubił” lotnisko, ale już nic nie mówię. Patrzę tylko intensywnie w prawo, gdzie powinny się już pojawić hangary. Zakręcamy w prawo. Widzę co prawda tory kolejki, ale nadal nie widzę lotniska. Zamiast tego przesuwają się pod nami dachy domów, jakaś droga i wreszcie pojawia się trawa. Teraz dopiero spostrzegam hangary i stojące przed nimi szybowce. Jak w ogóle można zauważyć to lotnisko z góry i jakoś na nim wylądować?
Puchacz miękko opada na ziemię. Rozlega się znajomy stukot koła uderzającego o nierówności lotniska. Jeszcze kilka podskoków i zatrzymujemy się na wysokości górnego hangaru. Spoglądam na zegarek i próbuję wyliczyć ile czasu byliśmy w powietrzu. Przypominam sobie bicie dzwonów krótko przed startem, a teraz dłuższa wskazówka zbliża się do cyfry dziewięć. Wychodzi na to, że lataliśmy około czterdziestu minut. To o wiele, wiele dłużej niż rok temu. Ciekawe, kiedy będzie następny raz ...?
- Wysiadasz Marian, czy zostajesz?
- Wysiadam... Ale zostaję.
|
Pełny rozmiar:
640x408
|
Ostatnie komentarze
(zobacz wszystkie komentarze 6)Bradley
dklTXl http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
Przesłany przez Gość w sob, 24 paź 2015, 02:03:09
Bradley
VDR7Fo http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
Przesłany przez Gość w wto, 11 sie 2015, 06:59:45
xamyjm
jJS6PO qldymhkmhnnt, ohlvgtruatbd, [link=http://aesqdutngupm.com/]aesqdutngupm[/link], http://xqzbnqlffazk.com/
Przesłany przez Gość w pią, 13 lut 2015, 02:25:30