Do Trybu dojechaliśmy późnym popołudniem. Wizyta w gajówce była ostatnim punktem programu w naszej tradycyjnej wyprawie po miejscach znanych i lubianych z czasów studenckich.
* * *
Gajówka położona była na skraju lasu, w odległości około 10 kilometrów na południowy wschód od Drohiczyna. W dawniejszych czasach podobno rzeczywiście zajmował ją gajowy, ale brak prądu i raczej spartańskie warunki bytowania spowodowały, że coraz trudniej było kogokolwiek przekonać do zamieszkiwania w niej. Dla nadleśnictwa szansą na jej zagospodarowanie okazali się koniarze z warszawskiego Studenckiego Klubu Jeździeckiego. Przez szereg lat, od czerwca do września, miejscowa stodoła i przyległe zabudowania zamieniały się w jak najbardziej rasową stajnię, w której kwaterowało od ośmiu do dziesięciu koni, a na przyległych łąkach stada zapaleńców szlifowały swoje talenty jeździeckie. Odwiedzało się również Tryb wiosną i jesienią, bądź to dla zrobienia drobnych porządków, bądź to by po prostu sympatycznie spędzić parę dni. Z czasem wszakże, z różnych powodów, życie w gajówce coraz bardziej zamierało, zabudowania zaczęły się sypać, aż wreszcie nadleśnictwo powzięło zamiar pozbycia się kłopotliwego lokum, a przedtem jego aktualnych użytkowników. Wtedy na scenie pojawił się (a raczej na nią wrócił) niejaki Tocio, który dogadał się z władzami leśnymi i przejął władztwo nad gospodarstwem. Jako człowiek towarzyski i uczynny od razu obwieścił wszem i wobec, że gajówka stoi otworem dla wszystkich „starych” Trybowiczów, co pozwoliło na organizowanie od czasu do czasu zbiorowych wypadów, na których rzeczywiście już starzy Trybowicze odświeżali wspomnienia i testowali odporność organizmów na uroki ułańskiej zabawy, podczas gdy ich pociechy buszowały po dawnej stajni oraz przyległym sadzie, doprowadzając do ruiny swoją odzież i ze zrozumieniem przyjmując utrudnienia bytowe, które uwalniały je od kłopotliwego mycia uszu i zębów.
* * *
Naszą podróż zaczęliśmy względnie wcześnie w sobotni, lipcowy poranek. Wpadliśmy do Węgrowa. W Drohiczynie, dzięki nie do końca udanej nawigacji, musieliśmy co i rusz pokonywać jakieś murki i parapety. Wiecznie niewyżyty Cez wdrapał się na nadbużańską skarpę, z niejakim uwielbieniem kalecząc sobie ręce i nogi w porastających skarpę krzakach. Zajrzeliśmy na plażę i lekceważąc nadchodzący deszcz wleźliśmy do Bugu. Potem jeszcze odwiedziny w miejscowym barze (pobyt w Drohiczynie bez łyka piwa jest po prostu bez sensu) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po zaliczeniu kolejnych stałych punktów, w tym spędzeniu kilku miłych chwil w Sarnakach, w sąsiedztwie czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda na pomnik rakiety V2, zanurzyliśmy się wreszcie w las, by po przebyciu ostatnich kilku kilometrów zawitać do Trybu.
Na miejscu była stosunkowo liczna ekipa, która zgromadzona pod wiatą właśnie zajmowała się gotowaniem obiadu. Przyjęliśmy z wdzięcznością zaproszenie do stołu, dzieląc się w zamian posiadanym piwem. Z obecnych, najlepszy humor prezentował Jarek. O ile pozostali
z niejakim obrzydzeniem spoglądali w niebo, na którym dosyć pewnie rozsiadły się paskudne, bure chmurzyska, to dla Jarka widok ten absolutnie nie był niemiły. Na wyrażone przeze mnie zainteresowanie jego zadowoleniem z panującej kiepskiej pogody, zostałem poinformowany przez Kasię (żonę Jarka), iż ona też się cieszy z tej pogody, bo dzięki temu Jarek nie żałuje, że jest w Trybie. Resztę dopowiedział on sam stwierdzając, że niebo usłane cumulusami,
w braku jakiegoś szybowca pod ręką, drażniłoby go niepomiernie.
Wtedy właśnie przypomniało mi się, że coś tam się kiedyś w stajni mówiło na temat Jarka, Arka i Bogusia, w kontekście ich szybowcowych doświadczeń. Kurs podstawowy, czy coś ... Tak się złożyło, że za czasów stajennych (czytaj - studenckich), w głowie były mi tylko „konie, wino, kobiety i śpiew” (no, nauka oczywiście też ...) i jakoś nie zgadało się o tym ich lataniu. Potem zaś przyszło dorosłe życie, mnóstwo spraw bieżących, mocno przykuwających do ziemi, tak że nawet konie poszły w odstawkę na kilka lat. Teraz zaś temat podchwycił Cez i zaczął Jarka wypytywać jak to jest, gdzie można polatać, na czym, kiedy itd. Popijaliśmy piwko, a Jarek opowiadał różne lotnicze historie, w tym również swoje co ciekawsze przeżycia, mówił o różnych typach szybowców, o Aeroklubie w Stalowej Woli i górze Żar, o przelotach i akrobacji szybowcowej. Okazało się, że przez ostatnie lata Jarek latał dużo, zdobył uprawnienia instruktora szybowcowego i rozpoczął szkolenie w wyczynowej akrobacji szybowcowej. Gdy już przyszła pora odjazdu Cez jeszcze o czymś z nim rozmawiał i trzeba go było dosyć długo namawiać, żeby skończył i dał się wreszcie włożyć do samochodu.