Moje nadzieje na brak poprawy pogody, względnie brak holownika, nie spełniły się. Dochodziła piętnasta, kiedy zza chmur wyjrzało słońce, a na lotnisku, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się Prezes. Nie opierał się zbytnio propozycjom Jarka, aby zasiadł za sterami Wilgi i zechciał wykonać parę holi. Wyglądało na to, że jednak mi się nie upiecze.
Wiatr był z grubsza zachodni, co oznaczało konieczność przetransportowania Bociana, na wschodni kraniec lotniska. Przedtem jednak Jarek dokonał szczegółowego przeglądu maszyny. Patrząc na to jak ogląda każdy sworzeń, zawias, pokrycie skrzydeł, stan kadłuba, stan podwozia i mocowanie pasów, popadałem w coraz większe zwątpienie, czy w ogóle odważę się polecieć. Z drugiej strony, jeżeli już, to jak najszybciej i mieć to po prostu
z głowy. Uznałem, że jeżeli nie polecę jako pierwszy z naszej dwójki, to po zobaczeniu Bociana w locie, a Ceza po locie, już żadna siła nie zmusi mnie abym zajął miejsce w tym drewnianym wehikule. Okazało się wszakże, że dokładnie takie same myśli miał Cez, który kategorycznie oświadczył, że leci pierwszy. Poddałem się i z cichą rezygnacją przyglądałem jak ubierają Cezowi spadochron, jak go pakują do Bociana, wreszcie jak podjeżdża Wilga
i łączą te dwa pojazdy liną, która wydaje się strasznie krótka i bardzo cienka.
Nie poprawiała nastroju okoliczność, że jeszcze przed umieszczeniem się w szybowcu Jarek, a w jego ślady Cez, udali się na skraj pasa w celach wiadomych. Jarek co prawda stwierdził, że jest to czynność zupełnie odruchowa i normalna przed każdym lotem, ale mnie to nie uspokoiło. Co za frajda z tego latania, jeżeli „normalne” jest sikanie przed lotem ...?
Bezpośrednio przed startem robię Cezowi kilka zdjęć jego aparatem, a potem mu go oddaje i odsuwam się na bezpieczną odległość od Bociana, podczas gdy Wilga zwiększa obroty silnika i wreszcie cały ten zestaw rusza z miejsca. Wiatr jest nadal dość silny. Już po kilkudziesięciu metrach Bocian wisi w powietrzu, a w chwilę później w jego ślady idzie Wilga. Po chwili mają już kilkadziesiąt metrów wysokości i oddalają nad Zbydniów, a następnie zawracają i lecą wzdłuż skraju lotniska. Próbuję robić zdjęcia, ale mój „analogowy” aparat nie ma zooma i później okazuje się, że niewiele z tego wyszło. Szczerze mówiąc nawet nie zauważam, kiedy Bocian się wyczepił. W pewnym momencie widzę tylko, że już nie leci razem z Wilgą, która po krótkiej chwili pewnie ląduje w naszym pobliżu, podkołowuje i wyłącza silnik. Prezes siedzi w środku w wyluzowanej pozycji. Normalka. Trochę to jednak uspokaja. Dla niego, jak i dla kilku młodych chłopaków, którzy pomagają na starcie, wszystko co się tu dzieje jest sprawą zwykłą, codzienną. Jedyne co budzi emocje to to, czy się uspokoi wiatr
i będą mieli szansę polecieć.
Tymczasem Bocian zakończył swoje ewolucje, których dokładnego przebiegu nie zapamiętałem, a sensu nie rozumiałem i podchodził do lądowania. Przez moment leciał jakby bokiem, a potem zgrabnie wylądował. Wysiadający z niego Cez wyglądał całkiem znośnie, więc uznałem, że nie ma co robić scen, tylko trzeba ubrać spadochron i wsiąść do Bociana. Łatwo powiedzieć...
Najpierw spadochron:
- Te pasy na ramiona i zarzuć sobie na plecy ... dobra, dobra – pomogę...
- Pochyl się do przodu i złap te pasy, które wiszą z tyłu...
- Nie ten – drugi. A tamten się przekręcił. Zostaw ja zapnę...
- Ten z przodu też trzeba zapiąć. Tylko ten aparat przeszkadza...
W końcu jakoś się udaje opanować te wszystkie pasy i klamry, a spadochron wreszcie jest na swoim miejscu. Obiecuję sobie, że już nigdy nie będę śmiał się ze sceny, w której strzelec Franek Dolas usiłuje sobie założyć spadochron...
Teraz trzeba wgramolić się do Bociana.
Pokazują mi:
- Tutaj lewa ręka, tam prawa, tu trzeba postawić lewą nogę ..., lewą!
- Tak, tak – można stanąć na siedzeniu ...
- Nie opierać się o limuzynę!!
- Tak dobrze,
- Teraz nogi do przodu i ręce do środka...
Wreszcie jakoś się usadowiłem i zapinają mi pasy:
- Najpierw biodrowe... To te na dole...
- Przesuń się trochę... To trzeba nałożyć na to, a teraz dołożyć te z góry... Jeszcze ta sprzączka i już...
- Teraz trzeba dociągnąć... Nie za mocno? Na pewno? No to ok...
- Jakby co, wystarczy pociągnąć za ten pasek i wszystko się rozepnie... Jasne?
Jasne, jasne. Tylko jakie „jakby co”?
Kabina zostaje zamknięta. Wilga już kołuje. Wszystko dzieje się szybko, a jednocześnie ilość rejestrowanych przeze mnie doznań jest chyba z dziesięć razy większa niż normalnie. Wydaje mi się, że kabina jest bardzo ciasna. Właściwie wszędzie znajdują się jakieś uchwyty, dźwignie i gałki, których wolałbym nie dotknąć, w obawie o własne życie. Nogi trzymam maksymalnie podkurczone, żeby przypadkiem nie nacisnąć na któryś z pedałów.
W spoconych rękach ściskam aparat fotograficzny. Na wprost tablica przyrządów, o której Jarek dużo opowiadał w hangarze, wyjaśniając jaka jest rola poszczególnych zegarów
i wskaźników. Teraz to wszystko kojarzy mi się jedynie z witryną zegarmistrza.
Ostatnie komentarze
Bradley
T5GXSh http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
Przesłany przez Gość w sob, 24 paź 2015, 11:33:12
Bradley
recFhh http://www.FyLitCl7Pf7kjQdDUOLQOuaxTXbj5iNG.com
Przesłany przez Gość w sob, 24 paź 2015, 11:25:04
gcnftpr
ra7Nvr tfkkcuazyjtg, yyjjbgezwxam, [link=http://bakbknfqnqzj.com/]bakbknfqnqzj[/link], http://hxponqjeakpz.com/
Przesłany przez Gość w śro, 7 sty 2015, 09:18:38