Zanim jeszcze oswoiłem się z tym wszystkim, Jarek coś tam zagadał z Wilgą i ruszyliśmy. Boże jak trzęsie. Wydaje się, że rozbieg trwa całą wieczność. No i ta okropnie krótka lina. Mam wrażenie, że im szybciej się poruszamy, tym lina jest krótsza. Wreszcie cisza, odrywamy się od ziemi. Ulga jest jednak tylko chwilowa. Tam na ziemi byliśmy z Wilgą na tej samej wysokości. Teraz, nie dość, że oddalamy się od ziemi, to jeszcze zmienia się nasze położenie względem Wilgi. Trochę wyżej, trochę niżej. Jarek informuje mnie spokojnym głosem, że z uwagi na silny wiatr, przy ziemi są duże zawirowania. Od czasu do czasu wpadamy w dziury powietrzne, najpierw samolot, potem my. Potem on wyskakuje z takiej dziury, a my w niej jeszcze chwilę tkwimy, aż i nas wypchnie. W sumie nic fajnego. Jarek uspokaja, że zaraz będzie spokojniej. Wchodzimy w zakręt. Przechylamy się, przechylamy, przechylamy... No może już dosyć: po co on tak mocno skręca! Zapieram się łokciami o boki kabiny, żeby nie spaść na wewnętrzną ściankę. Jarek tego nie komentuje, może nie widzi. Natomiast zwraca mi uwagę na śmieszny przyrząd po lewej stronie. Przyglądam się uważniej. Jak to się nazywa...? Chyłomierz, czy jakoś tak? Po raz pierwszy w życiu słyszę te słowa:
- Popatrz gdzie jest kulka...
- Kulka?
- Tam w tej krzywej rurce. Jak jest w środku, to znaczy, że lecimy prawidłowo. Bez wyślizgów i bez ześlizgów...
Lot prawidłowy. Ładnie powiedziane. W sumie obserwowanie kulki pozwala na oderwanie wzroku od liny i Wilgi na jej drugim końcu. Rzeczywiście jest w środku. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyszliśmy ze skrętu i znowu lecimy po prostej. Przestaję zapierać się łokciami. I to jest błąd, albowiem Jarek zaczyna pokazywać co na holu robi mniej doświadczony pilot: odchodzi w prawo, w lewo, w dół, w górę, ustawia Bociana pod kątem do holującej liny - bardzo zabawne. Coś tam mi się rodzi w żołądku. Próbuję jakoś się uspokoić robiąc zdjęcia. Może by się już wreszcie wczepił. Jazda na holu za samochodem, po ziemi, z prędkością 50 kilometrów na godzinę, wyczerpuje mnie psychicznie, a co dopiero to tutaj. Czy nie można się już wyczepić - pytam sam siebie. Odpowiedź przychodzi dosyć szybko i zupełnie niespodziewanie. Słyszę jakiś trzask: o kurcze! Lina pękła?! Nie – tak tylko wygląda wyczepienie. Wilga macha skrzydłami i idzie mocno w dół, a Jarek podnosi lekko dziób Bociana i komentuje:
- Polecimy z normalną prędkością, osiemdziesiąt - dziewięćdziesiąt...
Jezu!! Tak wolno?? Czy to bezpieczne??
Jarek pokazuje to i owo. Zakręt w jedną stronę, zakręt w drugą. Cały czas mi się wydaje, że te przechylenia w skręcie są zbyt duże i niepotrzebne. Nie można bez tego? Coś tam się wymądrzam na temat mostu kolejowego, który widać w dole. Że chyba to trasa na Lublin
i takie tam. Jarek kieruje Bociana na zachód, ustawia do lotu po prostej i pyta:
- Chcesz posterować?
(Zwariował, czy co?)
- No dobrze, ale tylko drążek...
- Oprzyj nogi na pedałach, chwyć drążek i leć!
- Ale...
- Lecisz!
Zupełnie tego nie czuję. Niby coś tam poruszam drążkiem w prawo, w lewo. Niby naciskam to na jeden, to na drugi pedał. Ale tak naprawdę nie widzę żadnej reakcji i wydaje mi się, że stoimy w miejscu. Nasz Bocian natomiast w tym czasie majestatycznie, konsekwentnie
i całkowicie ignorując moje poczynania, zmienia kierunek lotu. Jarek też chyba dochodzi do wniosku, że nic z tego nie będzie. Przejmuje stery (chyba jednak ich w ogóle nie puszczał?)
i kierujemy się nad lotnisko. Zaczynam się uspokajać. Byle nie skręcał za ostro i jakoś to będzie. Nadlatujemy nad lotnisko, łagodny skręt w stronę Sanu, znowu widzę ten most, tylko jakby bliżej... Nagle czuję jak jakaś siła wciska mnie w siedzenie, przez moment widzę ziemię pod dziwacznym kątem, a potem coś próbuje dla odmiany wysadzić mnie z siedzenia - lekko zawisam na pasach.
- To był zwrot bojowy - spokojnie informuje Jarek - a teraz zrobimy „górkę”.
Nie zdążyłem się nawet zastanowić o co chodzi i już wiszę na pasach, a pod nogami widzę lotnisko. Nim udaje mi się to dokładnie zarejestrować moje nogi już celują w niebo, a po chwili na wprost widać horyzont, a ja znowu wiszę chwilę na pasach, zanim opadam na siedzenie. Fajna zabawa! Nie ma co!
- No to jeszcze zakręt w głębokim przechyleniu ...
Jeżeli przedtem wydawało mi się, że przechylenie w zakręcie jest za duże, to teraz uzyskuję pewność, że jest absolutnie zbędne. Coraz mocniej odchylam głowę w przeciwną stronę.
- Głowa prosto – woła Jarek, a po chwili – zrób sobie zdjęcie lotniska wzdłuż skrzydła.
Robię dwa czy trzy zdjęcia nawet nie próbując dobrze się przymierzyć. Zaczynam marzyć o tym, żeby już się znaleźć na ziemi. Jarek wprost przeciwnie. Narzeka, że nie ma termiki i będzie trzeba zaraz lądować. Kwestia gustu – im bliżej ziemi tym lepiej, jakkolwiek gdy jesteśmy już na prostej do lądowania i zaczyna rzucać naszym pojazdem w górę, w dół i na boki, zmieniam zdanie. Jest jednak za późno, a w ogóle co ja mogę..? Ziemia zbliża się teraz bardzo szybko. Dla Jarka jednak jeszcze za wolno... Nagle Bocian jakby stracił równowagę. Zamiast lecieć prosto przed siebie, przechyla się mocno na lewą stronę, jego lewe skrzydło skierowało się w dół i do przodu, a ja leżę na lewej ściance kabiny, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Co się dzieje!!
Po chwili Bocian wraca do pierwotnego położenia,
a Jarek informuje, że wykonał właśnie ślizg kierunkowy, dzięki czemu szybciej wytraciliśmy wysokość, niż gdybyśmy używali tylko hamulców aerodynamicznych. Nim jeszcze Jarek skończył swoje wyjaśnienia, kopnęło parę razy z dołu, z boków, a potem hałas w kabinie dowodzi, że wylądowaliśmy. Toczymy się jeszcze kilkadziesiąt metrów i wreszcie stajemy. Uff!
Dobrze, że zjawia się pomoc. Ktoś otwiera kabinę, odpina mi pasy, pomaga wysiąść, zdejmuje spadochron. Wychodzę na miękkich nogach. Widzę Słonia jak biegnie w moją stronę. W zasadzie od jakiegoś czasu zapomniałem, że jest tu ze mną. On chyba po tym co widział, już ostatecznie „zapomniał” o lataniu.
Gdy opuszczamy lotnisko mam dziwnie mieszane uczucia. Cez mówi, że na pewno jeszcze raz poleci. Ja jakoś nic nie mówię. Nic nie myślę. Chyba jednak czuję ulgę. Że nie stchórzyłem, że zdecydowałem się polecieć. Że udało się polecieć? No nie wiem. Na razie trzeba wrócić do Warszawy i wyjść z psem na spacer. Jedno piwko też nie zaszkodzi.
5.
W poniedziałek po przyjściu do pracy włączyłem komputer, uruchomiłem przeglądarkę
i wklepałem wyraz: „szybowce”. Komputer chwilę pomruczał, a potem zaczął wyrzucać kolejne propozycje stron do odwiedzenia …