Temat przeciągającej się rozmowy Ceza z Jarkiem na pożegnanie w Trybie poznałem parę tygodni później. Tego dnia wydawało mi się, że są jakieś widoki na wyjście z pracy o w miarę normalnej porze. Powoli szykowałem się do wyłączenia komputera, kiedy wyskoczyła informacja o przyjściu mejla. Otworzyłem pocztę i stwierdziłem, że wiadomość przyszła od Ceza. Poczułem ulgę, bo już nachodziły mnie brzydkie myśli na temat klientów mojej firmy, którym różne ważne sprawy przypominają się wtedy, kiedy ja właśnie chciałbym skończyć pracę. Ulga była jednak krótkotrwała. Cez przesłał mi do wiadomości swoją korespondencję z Jarkiem z ostatnich kilku dni, z której jednoznacznie wynikało, że właśnie umówił siebie i mnie na wizytę w Stalowej Woli, której celem jest, jak gdyby nigdy nic, przelecenie się szybowcem. Najbliższa sobota, koło 9 rano, zabrać jakąś czapkę i ciemne okulary, no chyba, że nie będzie pogody... Zrobiło mi się jakoś nieswojo. Co prawda w dzieciństwie marzyłem o lataniu i widziałem się za sterami najróżniejszych przyrządów latających, ale teraz...? I to w dodatku tak nagle? Bez ostrzeżenia? Natychmiast wszedłem na strony ICM-u, tylko po to, żeby stwierdzić, że na sobotę przewidywana jest doskonała pogoda, słonecznie, bez opadów, bezwietrznie itd. Pięknie! Cóż było robić? Odpisałem Cezowi, że oczywiście jestem zachwycony, możemy pojechać, ale musimy zabrać jeszcze mojego syna no i koniecznie wrócić tego samego dnia i to nie za późno, bo nie mam nikogo do opieki nad psem. Był jeszcze cień szansy, że nasza wizyta ograniczy się do obejrzenia szybowców tylko na ziemi: Jarek napisał bowiem: „polatamy rano (...) chyba, że polecę na przelot”. No a mi się przecież będzie spieszyć z powrotem ...
3.
Prognozy się nie zmieniły, Cez przyjął moje warunki i w sobotę wczesnym rankiem siedzieliśmy w jego samochodzie kierując się na Radom, a potem dalej na Ostrowiec Świętokrzyski i Sandomierz, by gdzieś koło dziewiątej znaleźć się w okolicach Stalowej Woli, na próżno poszukując lotniska. Każdy kto był w Aeroklubie Stalowowolskim wie, że lotnisko znajduje się 10 kilometrów od Stalowej, w miejscowości Turbia. Nam ta okoliczność jakoś umknęła i jeździliśmy w tę i z powrotem między Stalową Wolą i Agatówką, próżno wypatrując jakichś oznak aktywności lotniczej. Wreszcie uznaliśmy, że trzeba się upokorzyć
i spytać kogoś o drogę. Zaczepiony przy drodze w Rozwadowie człowiek, na pytanie gdzie jest lotnisko zrobił dosyć głupią minę, ale szybko się wyjaśniło, że nie wynika to z jego braku wiadomości na ten temat, ale z tego, że o takie rzeczy w tej okolicy nikt nie pyta. To po prostu wszyscy wiedzą. Udzielił nam wyczerpujących wskazówek, sugerując żebyśmy dojeżdżając do Turbi zwrócili uwagę na stojący przy drodze drogowskaz, informujący o położeniu lotniska. Drogowskaz tam stał, a fakt, że przejeżdżając wcześniej zupełnie zignorowaliśmy jego obecność, dosyć wymownie świadczył o stanie naszych emocji. Doszedłem do wniosku, że chyba nie tylko ja w tym samochodzie mam cykora. Zawsze to jakieś pocieszenie.
Kolejnym pocieszeniem było wzrastające zachmurzenie i wzmagający się wiatr. Gdy dojechaliśmy na lotnisko na szybie samochodu pojawiło się nawet kilka kropel deszczu. Przed portem na lotnisku spytaliśmy pierwszą napotkaną osobę o Jarka, ale zanim uzyskaliśmy odpowiedź, otworzyło się okno na pierwszym piętrze i pojawił się on sam we własnej osobie. Po chwili był już na dole, czule nas witając. Od razu zaprowadził nas do portu, pokazując co ciekawsze miejsca. Odwiedziliśmy salę wykładową, pełniącą chwilowo rolę dużej sypialni, świetlicę, spadochroniarnię i parę innych miejsc, w tym ładnie wyremontowane i czyste toalety (jakaś sugestia??). Obejrzeliśmy zdjęcia ludzi, którzy latali w Aeroklubie, w tym również tych, którzy już odlecieli ku Słońcu. Wreszcie zostaliśmy wprowadzeni do Ciemni. Ciemnia, to królestwo stalowowolskich szybowników. Nazwa jest historyczna - w czasach, gdy przeloty szybowcowe należało udokumentować zdjęciami wykonanymi konwencjonalnymi aparatami fotograficznymi, w Aeroklubie musiało być miejsce, w którym się te zdjęcia wywoływało. Z czasem metody dokumentacji się zmieniły, ale nazwa pozostała. Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się od Jarka, który zjadając jedną z kanapek przywiezionych przez Ceza, płynnie przeszedł do opowiadania jak lata szybowiec, co to są kominy termiczne, krąg nadlotniskowy, przeskok, ścieżka podejścia przy lądowaniu i mnóstwo innych rzeczy, których nie zapamiętałem. Miałem tylko nadzieję, że skończy się na teorii, a nadzieję tą uzasadniała sytuacja za oknami – wiatr przeganiał stada niskich chmur
i od czasu do czasu trochę kropiło. Jarek nie robił wszakże wrażenia, że panująca pogoda będzie miała wpływ na naszą dalszą edukację. Zabrał nas do hangaru i zaczął objaśniać co tam stoi, do czego służy, czego nie należy dotykać i jak się poruszać po hangarze. Największe wrażenie zrobił na mnie Bocian. Trudno, żeby było inaczej, skoro się dowiedziałem, iż jest raptem tylko o kilka lat młodszy ode mnie (a miałem za sobą 36 wiosen), zrobiono go z drewna, skrzydła ma kryte płótnem i że właśnie niedawno wrócił do latania po dosyć długim okresie przerwy. Dowiedzieliśmy się również, że polecimy właśnie Bocianem, jeżeli tylko pogoda się poprawi i znajdzie się ktoś do holowania. Jeżeli tylko … No właśnie. Z pewnym żalem Jarek stwierdził, że inny szybowiec, Puchacz, jest nielotny czekając na przegląd, bo możnaby na nim trochę powywijać. Bocian natomiast nie jest już dopuszczony do akrobacji. Mnie osobiście wcale to nie zmartwiło, a wzmagający się odgłos uderzających o dach hangaru kropel deszczu, dodatkowo upewniał w przekonaniu, że na opowiadaniach się skończy. Wydawało mi się, że również Cez nie jest zmartwiony rozwojem sytuacji, chociaż on sam głośno demonstrował niezadowolenie z tego, że może go ominąć latanie.
Nie zważając na rozwój sytuacji pogodowej Jarek dalej nas edukował, demonstrując procedury związane z przygotowaniem do lotów: powypisywał wszystkie niezbędne kwity, sprawdził stan naładowania zasilaczy do radia, pobrał spadochrony, mikrofony, wreszcie zamówił telefonicznie komunikat o stanie pogody i ustalił czy nie ma jakichś ograniczeń dla lotów w rejonie lotniska.
Przez cały czas Słoń dzielnie nam towarzyszył, chociaż i jego to wszystko trochę skołowało. Jemu też latanie wydawało się prostsze, a służące do tego przyrządy nieco bardziej solidne.
W każdym razie, gdy go wrednie spytałem czy może chce polecieć szybowcem, uśmiechnął się tylko i powiedział, że nie. Chyba jednak było mu trochę głupio, bo po chwili namysłu stwierdził, że ostatecznie może polecieć samolotem, który będzie holował szybowce. Nie było w tym stwierdzeniu wiele przekonania, a ostatecznie od tego smutnego „obowiązku” wybawił go Jarek mówiąc, że ze względów bezpieczeństwa nie wolno lecieć w holującym samolocie.
I było po sprawie. Jeśli chodzi o Słonia ...
Ostatnie komentarze
ylwefpfc
KZo3Zb mjdggwzsitsy, ylxnaqxhdzpy, [link=http://fcrvqazlzwgf.com/]fcrvqazlzwgf[/link], http://vohpyyqbdaxr.com/
Przesłany przez Gość w pią, 2 lis 2012, 23:17:37